S T A N O W I S K O
Prezydium Zarządu Głównego Związku Żołnierzy Wojska Polskiego wobec projektu ustawy o zmianie ustawy o zaopatrzeniu emerytalnym żołnierzy zawodowych oraz ich rodzin
W godzinach popołudniowych 2 grudnia br. na stronie internetowej Sejmu opublikowany został projekt ustawy o zmianie ustawy o zaopatrzeniu emerytalnym żołnierzy zawodowych oraz ich rodzin. Projekt ten drastycznie obniża emerytury żołnierzom pełniącym służbę na rzecz „totalitarnego państwa” w okresie od 22 lipca 1944 r. do 31 sierpnia 1990 r. oraz z Wojskowej Radzie Ocalenia Narodowego. Intencją twórców ustawy jest zniesienie przywilejów emerytalnych tych żołnierzy, ponieważ ich zdaniem „nie zasługują oni na ochronę prawną ze względu na poczucie naruszenia w tym zakresie zasady sprawiedliwości społecznej”.
Z projektu ustawy nie wynika kto jest jej autorem, czyżby był on sierotą? Został przygotowany w tajemnicy z rażącym naruszeniem obowiązującego prawa. Wbrew twierdzeniu autorów ustawy zamieszczonym w jej uzasadnieniu nie został on opublikowany w Biuletynie Informacji Publicznej na stronie internetowej Rządowego Centrum Legislacji. Naruszono liczne przepisy Regulaminu Pracy Rady Ministrów dotyczące postępowania z projektami dokumentów rządowych. Nie można go znaleźć w wykazie prac legislacyjnych i programowych Rady Ministrów. Nie przeprowadzono uzgodnień ani konsultacji społecznych. Nie został on rozpatrzony przez Komitet Stały Rady Ministrów. Nie było go również w porządku obrad Rady Ministrów w dniu 24 listopada 2016 r. ani we wcześniejszych. Mimo tych naruszeń prawa w dniu 2 grudnia br. został on podpisany przez Panią Premier Beatę Szydło i jako projekt rządowy skierowany do Sejmu. Pani Premier nie zna ani projektu ustawy, ani jego uzasadnienia. W piśmie przewodnim przy którym przesyła projekt ustawy do Sejmu pisze, że ”w załączeniu przedstawia opinię dotyczącą zgodności proponowanych rozwiązań z prawem Unii Europejskiej”. Treść uzasadnienia mówi natomiast, że „zakres projektu ustawy nie jest objęty prawem Unii Europejskiej
Analiza projektu ustawy wskazuje na zwykłe niechlujstwo w pracach nad nim. Nie zawiera on definicji „państwa totalitarnego”. Autorzy projektu ustawy nie zauważają, że w polskim systemie prawnym ustawa z dnia 9 grudnia 1993 r. o zaopatrzeniu emerytalnym żołnierzy zawodowych oraz ich rodzin jest jednakowa dla wszystkich żołnierzy. Zasady obliczania wysokości emerytur wojskowej są jednakowe dla każdego żołnierza, a jej wysokość zależy od uposażenia pobieranego w ostatnim miesiącu pełnienia służby. Wyjątek stanowią żołnierze powołani po raz pierwszy po dniu 31 grudnia 2012 r. do zawodowej służby wojskowej lub służby kandydackiej. Jakie więc przywileje mają oni na myśli. Nie wyjaśniają, dlaczego żołnierze pełnili służbę „na rzecz państwa totalitarnego” w okresie od 22 lipca 1944 r. do 31 sierpnia 1990 r. a funkcjonariusze pobierający emerytury policyjne w okresie od 22 lipca 1944 r. do 31 lipca 1990 r.
Prezydium Zarządu Głównego stoi na stanowisku, że projekt ustawy narusza zasady Konstytucji Rzeczypospolitej Polskiej, zwłaszcza art. 2. Autorzy ustawy nie przestrzegają wyroku Trybunału Konstytucyjnego w tej materii (sprawa K 6/09) . Nie wyjaśniają, dlaczego dzielą żołnierzy pełniących służbę po 1990 r., w wolnej Polsce, na żołnierzy „gorszego sortu”, którym należy drastycznie ograniczyć uprawnienia emerytalne oraz na lepszych, których ustawa pomija. Żołnierze „gorszego sortu” potrzebni są, gdy zachodzi potrzeba pochwalić się wysiłkiem naszego kraju w misjach pokojowych. Twórcy ustawy zapominają o rodzinach żołnierzy poległych w misjach poza granicami kraju obcinając im renty rodzinne. Nie pamiętają o zasługach żołnierzy przy wprowadzeniu naszego kraju do NATO. Świadomie wprowadzają się w błąd społeczeństwo poprzez określenie „specjalne przywileje emerytalne”, co jest zamierzonym brakiem rozróżnienia systemu zaopatrzenia emerytalnego żołnierzy i ich rodzin z systemem ubezpieczeń społecznych.
Prezydium Zarządu Głównego zwraca uwagę, że pozostali emeryci i renciści wojskowi, a także żołnierze pełniący obecnie zawodową służbę wojskową nie mogą czuć się bezpiecznie. Pojawiły się już żądania polityków, aby takimi rozwiązania objąć również kadrę dowódczą Wojska Polskiego oraz działaczy partyjnych. Żołnierzom zawodowym ich polityczny przełożony wskazał już, że to nie oni są prawdziwymi patriotami gotowymi bronić Ojczyzny, że to nie oni stanowią elitę armii. Przy pogarszającej się sytuacji gospodarczej, na co wskazują liczni ekonomiści, system zaopatrzenia emerytalnego ich obejmujący może ulec zmianie.
Prezydium przypomina, że w dniu 5 lutego br. ówczesny Dyrektor Gabinetu Politycznego Ministra Obrony Narodowej - Rzecznik Prasowy Bartłomiej Misiewicz, w trakcie spotkania Konwentem Korpusu Oficerów Zawodowych poinformował, że w Ministerstwie Obrony Narodowej oraz w innych ministerstwach nie są w tej chwili prowadzone prace, które pogarszałyby sytuację żołnierzy zawodowych oraz emerytów wojskowych. Podkreślił także, że takie prace nie są planowane w komórkach resortu obrony narodowej.
Prezydium Zarządu Głównego stwierdza, że projektodawcą kierują wyłącznie motywy polityczne, wynikające z zobowiązań wyborczych. Gdy brak pieniędzy na realizację rozdętych programów wyborczych najłatwiej sięgnąć po emerytury, tym bardziej, że towarzyszące temu hasła populistyczne znajdują wielu zwolenników. Nie zauważają, że projekt jest wewnętrznie sprzeczny, gdyż w jednym miejscu prezentuje zasady procentowe obliczania wysokości emerytur, a w innym określa maksymalną jej wysokość bez względu na te obliczenia.
Autorzy projektu ustawy stawiają się ponad prawem. Nie są i nie chcą być uczestnikami procesów demokratycznych zawarowanych w Konstytucji RP. Bezkrytycznie akceptują dążenia IPN do objęcia zakresem jego działania coraz większej grupy obywateli. Mając to na uwadze Prezydium rekomenduje twórcom ustawy zapoznanie się i traktowanie jako niedoścignionego wzorca treści art. 81 oraz 82 ustawy z dnia 11 grudnia 1923 r. o zaopatrzeniu emerytalnem funkcjonarjuszów państwowych i zawodowych wojskowych (Dz. U. z 1924 nr 6, poz. 46).
Prezydium Zarządu Głównego zwraca się do parlamentarzystów o odrzucenie projektu ustawy, przy tworzeniu której naruszono tak wiele przepisów. Pamiętajmy wszyscy o słowach Juliana Tuwima, który w wierszu „Modlitwa 2” prosi Boga „niech prawo zawsze prawo znaczy, a sprawiedliwość – sprawiedliwość”.
Prezydium Zarządu Głównego
Związku Żołnierzy Wojska Polskiego
APEL
Prezydium Zarządu Głównego ZŻWP
o dobrowolną składkę
Szanowne Koleżanki, Szanowni Koledzy !
Środowisko emerytów i rencistów wojskowych coraz częściej spotykają niekorzystne zmiany godzące w prawa nabyte. Od pewnego czasu pojawiają się sygnały dotyczące zmian w systemie zaopatrzenia emerytalnego żołnierzy zawodowych pełniących służbę przed 1990 roku, co bulwersuje zarówno członków Związku jak i emerytów wojskowych w nim nie zrzeszonych. Coraz częściej spotykamy się z postulatami aby państwo wywiązywało się z umów, które z nami zawarło gdy wstępowaliśmy w szeregi Wojska Polskiego. Prezydium Zarządu Głównego ZŻWP opowiada się za podjęciem działań służących obronie przedmiotowych praw. Związek nie dysponuje specjalistami z tej dziedziny, którzy mogliby opracować odpowiednie dokumenty prawne związane z tą obroną, zwłaszcza w oparciu o Konstytucję Rzeczypospolitej Polskiej i Europejską Kartę Praw Człowieka i Obywatela. Zachodzi konieczność zwrócenia się o taką usługę do znanych autorytetów prawnych, albo do renomowanej kancelarii prawnej specjalizującej się w obronie praw człowieka i obywatela. Jest to ważne najprawdopodobniej zajdzie potrzeba zwrócenia się o reakcję do najwyższych władz sądowniczych w kraju, a może i za granicą.
Za pomoc prawną w tak złożonej sytuacji trzeba będzie zapłacić, a na obecnym etapie trudno ocenić jej koszt. W oparciu o jego wstępne kalkulacje i prognozę budżetu Związku można stwierdzić, że Zarząd Główny nie znajdzie rezerw na jej pokrycie ze składek członkowskich, tym bardziej, że część zarządów wojewódzkich i rejonowych nie są na bieżąco i rzetelnie regulowane, a koszty funkcjonowania struktur zwiazkowych od lutego 2016 roku są coraz wyższe.
W tej sytuacji Prezydium zarządu Głównego zwraca się do wszystkich członków Związku o zajęcie stanowiska w sprawie dobrowolnej jednorazowej składki celowej w wysokości co najmniej 1 zł od członka Związku. Prosimy Zarządy Wojewódzkie i Rejonowe Związku o spopoularyzowanie tego listu wsród członków naszej organizacji.
Z upoważnienia Prezydium Zarządu Głównego
Prezes Związku
gen.dyw. w st.spocz. dr.Franciszek PUCHAŁA
Warszawa dn. 13 września 2016 r.
Członkowie MZW wpłat mogą dokonywać na konto bankowe MZW nr 06 1020 1097 0000 7802 0108 3369 z dopiskiem "obsługa prawna" lub u Skarbnika MZW w siedzibie przy ul. Marszałkowskiej 115.
Aktualności
GENERAŁ BRONI MIROSŁAW RÓŻAŃSKI ZŁOŻYŁ DYMISJĘ
Odchodzi jeden z najważniejszych dowódców wojska
To poważny sygnał mogący świadczyć o utracie zaufania części korpusu generalskiego do kierownictwa MON.
Stało się, co miało się stać: generał broni Mirosław Różański powiedział dość i nie chce już firmować wprowadzanych i nadchodzących zmian w wojsku. Za kilka tygodni to samo może dotyczyć najwyższego rangą wojskowego w Polsce.
„Rgr” - generał Różański przyzwyczaił mnie do zwięzłych komunikatów. Jak wiele razy wcześniej, trzyliterowym skrótem (od ROGER) potwierdził wiadomość o swojej rezygnacji ze stanowiska Dowódcy Generalnego Rodzajów Sił Zbrojnych. Zajmował je od lipca 2015 r., wyznaczony jako następca gen. broni Lecha Majewskiego, na trzyletnią kadencję. Mógł więc służyć na tym stanowisku jeszcze półtora roku, ale podobnie jak inni wysocy rangą dowódcy nie był w stanie pogodzić się z polityką ministra obrony Antoniego Macierewicza.
Obrona terytorialna obok wojska
O co poszło? W skrócie można powiedzieć, że o całokształt. Różański był autorem koncepcji systemu dowodzenia, który wprowadzono dwa lata temu, pod rządami PO i prezydenta Bronisława Komorowskiego. Koncepcji mocno krytykowanej, w tym najsilniej chyba przez Prawo i Sprawiedliwość. Antoni Macierewicz wiele razy zapowiadał, że podział na dowódcę generalnego, operacyjnego i niedowodzącego wojskiem szefa sztabu generalnego chce zmienić. Choć w tym roku się to nie uda, ustawa ma być przegłosowana w styczniu. Los Różańskiego byłby więc i tak przesądzony, generał wolał odejść na swoich warunkach.
Ale system dowodzenia to nie wszystko. Zajmujący się na co dzień szkoleniem i przygotowaniem bojowym wojsk operacyjnych Różański nie godził się na konsumowanie zasobów na rzecz Wojsk Obrony Terytorialnej, które dodatkowo zostały wyjęte spod jego komendy i podporządkowane bezpośrednio ministrowi. Antoni Macierewicz chce sił ponad 50-tysięcznych, a więc równych połowie armii zawodowej, wyszkolonych i wyposażonych, w trzy lata.
W ocenie wielu wojskowych bez radykalnego zwiększenia budżetu obronnego skończy się to obcięciem środków dla wojsk operacyjnych. A budżetu proporcjonalnie nie zwiększono, nadal wynosi 2 proc. PKB, czyli 37 mld złotych w roku 2017. Obroniona przez Różańskiego w 2011 r. praca doktorska nosi tytuł: „Profesjonalne siły zbrojne podstawowym czynnikiem bezpieczeństwa narodowego”.
Szef Sztabu Generalnego też odejdzie?
Prawdopodobnie jednak najbardziej bolesna była dla Różańskiego polityka kadrowa resortu. W 2016 r. wymieniono niemal wszystkich inspektorów rodzajów wojsk, szefów zarządów sztabu generalnego, dowódców ważnych jednostek. Często bez konsultacji z najwyższymi rangą generałami. Część tych decyzji okazała się tak nietrafna, że sam MON musiał szybko się z nich wycofywać – tak było w przypadku płk. Krzysztofa Gaja, obsadzonego na stanowisku szefa zarządu P1 Organizacji i Uzupełnień w Sztabie Generalnym.
Niezrozumiała była dla wielu wojskowych rola w resorcie Bartłomieja Misiewicza, którego kojarzono z częścią decyzji kadrowych i który w pewnym momencie zaczął jako delegat ministra wizytować jednostki w terenie. Różańskiego drażnił też chaos w polityce modernizacyjnej, który zapanował zwłaszcza w związku z zerwanym przetargiem śmigłowcowym. Nikt dziś w wojsku nie wie kiedy, jakie i ile śmigłowców będzie kupionych.
Odejście dowódcy generalnego to poważny sygnał mogący świadczyć o utracie zaufania części korpusu generalskiego do kierownictwa MON. Co gorsza, najprawdopodobniej w najbliższym czasie możliwa jest kolejna, jeszcze bardziej spektakularna rezygnacja. Przypomnę, że szef Sztabu Generalnego Wojska Polskiego, czterogwiazdkowy generał Mieczysław Gocuł, nie zdementował podanych przez Radio Zet pod koniec października informacji, jakoby w styczniu miał się żegnać z mundurem.
Obaj generałowie mogliby mieć przed sobą jeszcze blisko dziesięć lat służby, bo należą do pokolenia 50-latków. Jeśli kilka tygodni po dowódcy generalnym Polska straci też „pierwszego żołnierza”, można będzie mówić o poważnym kryzysie w wojsku.
Źródło: Marek Świerczyński, POLITYKA Insight
Sejm uchwalił: obniżka świadczeń b. funkcjonariuszy aparatu bezpieczeństwa PRL
Głównym celem ustawy jest obniżenie emerytur i rent "za służbę na rzecz totalitarnego państwa" od 22 lipca 1944 r. do 31 lipca 1990 r. (w połowie lat 90. powstał Urząd Ochrony Państwa). Emerytury i renty dla nich mają od października 2017 r. nie przekraczać średniego świadczenia w ZUS. Informacje o przebiegu służby funkcjonariuszy ma sprawdzać IPN. Od decyzji obniżającej świadczenia będzie przysługiwało odwołanie do sądu.
W toku prac legislacyjnych zdecydowano, że przepisy nie obejmą milicjantów oraz funkcjonariuszy straży pożarnej, którzy skończyli Akademię Spraw Wewnętrznych, a którzy nie służyli w SB. Wyłączono także funkcjonariuszy, których służba rozpoczęła się nie wcześniej niż 12 września 1989 r. (data powstania rządu Tadeusza Mazowieckiego). Zaproponowano też zmianę wyłączającą funkcjonariuszy, których obowiązek służby wynikał z przepisów o powszechnym obowiązku obrony.
Minister spraw wewnętrznych w drodze decyzji "w szczególnie uzasadnionych przypadkach" będzie mógł wyłączyć spod przepisów ustawy osoby pełniące służbę na rzecz totalitarnego państwa ze względu na "krótkotrwałą służbę przed 31 lipca 1990 r. oraz rzetelnie wykonywanie zadań i obowiązków po 12 września 1989 r., w szczególności z narażeniem życia".
W ustawie wymieniono cywilne, wojskowe instytucje i formacje, w których służba uważana będzie w myśl przepisów ustawy za służbę na rzecz totalitarnego państwa. W katalogu IPN znalazły się: Resort Bezpieczeństwa Publicznego Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego, Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego, Komitet ds. Bezpieczeństwa Publicznego a także jednostki organizacyjne podległe tym instytucjom.
W katalogu znalazły się także służby i jednostki organizacyjne Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Jednostki wypełniające zadania wywiadowcze i kontrwywiadowcze, wypełniające zadania Służby Bezpieczeństwa, wykonujące czynności operacyjno-techniczne niezbędne w działalności Służby Bezpieczeństwa a także odpowiedzialne za szkolnictwo, dyscyplinę, kadry i ideowo-wychowawcze aspekty pracy w Służbie Bezpieczeństwa.
Przepisami ustawy ma być także objęta kadra naukowo-dydaktyczna, naukowa, naukowo-techniczna oraz słuchacze i studenci m.in. Centrum Wyszkolenia Ministerstwa Spraw Wewnętrznych w Legionowie, Wyższa Szkoła Oficerska MSW w Legionowie, Szkoła Chorążych Milicji Obywatelskiej w Warszawie, a także Wydział Pracy Operacyjnej w Ośrodku Doskonalenia Kadry Kierowniczej MSW w Łodzi.
Kolejna grupa instytucji i formacji, które znalazły się w katalogu to jednostki organizacyjne Ministerstwa Obrony Narodowej i ich poprzedniczki, m.in. informacja wojskowa, wojskowa służba wewnętrzna, zarząd II Sztabu Generalnego Wojska Polskiego.
Za służbę na rzecz totalitarnego państwa uznaje się również służbę m.in. na etacie MSW, funkcjonariusza w referacie do spraw bezpieczeństwa w wydziale kadr komendy wojewódzkiej MO, słuchacza na kursach SB, organizowanych przez jednostki i szkoły wchodzące w skład MSW.
Sejm zdecydował o obniżeniu procentowego wymiaru emerytury z 0,5 proc. - jak było zapisane w projekcie - do "0 proc. podstawy wymiaru" za każdy rok służby w organach bezpieczeństwa państwa PRL. Oznacza to, że najniższa emerytura b. funkcjonariuszy aparatu bezpieczeństwa PRL będzie wynosić tyle co najniższe świadczenie w systemie powszechnym (od 2017 r. będzie to 1000 zł).
Nowe przepisy nie obejmą osób, które otrzymują rentę rodzinną, jeżeli renta ta "przysługuje po funkcjonariuszu, który po 31 lipca 1990 r. zaginął w związku z pełnieniem służby lub poniósł śmierć w wypadku pozostającym w związku z pełnieniem służby".
Sejm zdecydował także o zmniejszeniu rent inwalidzkich o 10 proc. podstawy wymiaru za każdy rok służby na rzecz totalitarnego państwa.
Ustawa ma wejść w życie 1 stycznia 2017 roku.
Źródło rp.pl (Krzysztof Markowski i Grzegorz Dyjak)
Minister Macierewicz chce mieć prawo do degradowania oficerów i podoficerów. Także tych, którzy umarli.
Wojciech Czuchnowski
20 grudnia 2016 | 18:54
Automatycznie pozbawieni stopnia mają być też wojskowi objęci dezubekizacją. Projekt jako "bardzo pilny" MON skierował do konsultacji.
W 35. rocznicę wprowadzenia stanu wojennego szef MON ogłosił, że już nikt w jego resorcie nie nazwie generałami Wojciecha Jaruzelskiego i Czesława Kiszczaka. Zapowiedział też, że rozpocznie prace nad nowelizacją ustawy o powszechnej służbie wojskowej (obecnie nie ma takiej ustawy), tak aby odebrać stopnie generalskie Jaruzelskiemu i Kiszczakowi. Mówił: „Zbrodniarze przeciwko własnemu narodowi nie zasłużyli, by nosić te stopnie wojskowe”.
W świetle obecnego prawa zdegradowanie generałów nie jest proste. Decyzję może podjąć tylko sąd, ale osoby zmarłe nie mogą być sądzone (Jaruzelski umarł w 2014 r., a Kiszczak – w 2015 r.).
Dlatego Macierewicz 13 grudnia ogłosił, że „rozpoczyna działania prawne”. Trzy dni później wiceszefowie MON otrzymali do bardzo pilnej konsultacji projekt ustawy o zmianie ustawy o powszechnym obowiązku obrony RP.
Kopia dokumentu, którą ma „Wyborcza”, pochodzi ze źródeł wojskowych. Widać, że projekt był pisany w pośpiechu: sporo w nim błędów gramatycznych, a nawet ortograficznych.
Macierewicz daje sobie nieznane do tej pory prawo pozbawiania stopnia każdego podoficera i oficera z wyjątkiem generałów. I to zarówno tych w służbie, jak i w stanie spoczynku. Powody pozbawienia stopnia mają być uznaniowe, ocena zależeć będzie wyłącznie od ministra. To np. „popełnienie czynu świadczącego o utracie wymaganych wartości moralnych” oraz „dokonanie czynu uwłaczającego godności posiadanego stopnia, podważając tym samym wierność dla RP”.
Degradacje mają też objąć – z automatu – żołnierzy, którzy „pełnili służbę na rzecz totalitarnego państwa od 22 lipca 1944 r. do 31 sierpnia 1990 r. (...), jeżeli na podstawie odrębnych przepisów zostali pozbawieni przywilejów emerytalno-rentowych”.
A więc każdy żołnierz lub funkcjonariusz objęty przegłosowaną przez Sejm ustawą dezubekizacyjną, oprócz emerytury lub renty mundurowej, zostanie pozbawiony stopnia.
Projekt Macierewicza daje mu prawo do pozbawiania stopni do pułkownika włącznie.
Generałów i admirałów degradować ma prezydent RP „na wniosek szefa MON”. Z inicjatywą degradacji do Macierewicza mogą też występować: IPN, Wojskowe Biuro Historyczne, archiwa państwowe oraz „organizacje kombatanckie i niepodległościowe”.
Projekt zakłada, że „pozbawienie stopnia może nastąpić pośmiertnie”.
Od decyzji szefa MON lub prezydenta przewiduje się drogę odwoławczą do „właściwego wojskowego sądu okręgowego”. Do występowania przed sądem uprawniona jest też najbliższa rodzina żołnierza, który został zdegradowany po śmierci.
W uzasadnieniu czytamy, że „zmiany są wynikiem licznych wystąpień organów i organizacji społecznych domagających się podjęcia prac nad pozbawieniem stopni wojskowych osób, które swoją postawą dokonywali czynów uwłaczających godności posiadanego stopnia” (pisownia oryginalna).
Mowa jest też o „sprawiedliwości społecznej w kontekście historycznym” oraz o tym, że zmiany są „wyrazem refleksji nad burzliwą przeszłością naszego kraju oraz wskazują kierunki działań nacechowanych dążeniem do napiętnowania negatywnych zjawisk i zadośćuczynienia osobom, które zostały niezasłużenie doświadczone w minionym okresie”. Na końcu uzasadnienia czytamy, że projekt „stanowić będzie symboliczne rozliczenie epoki Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej”.
MON ma już projekt nowej reformy systemu dowodzenia i kierowania Siłami Zbrojnymi RP. To może zwiastować dalszy ciąg radykalnych zmian na najwyższych stanowiskach w armii.
Resort poinformował, że dzień przed Wigilią przekazał projekt ustawy wprowadzający nowy system do uzgodnień resortowych. "Ujednolicony system kierowania armią zastąpi strukturę opartą na trzech równolegle działających dowództwach wprowadzony przez prezydenta Bronisława Komorowskiego w 2013 r." - napisano w komunikacie ministerstwa.
Przypomnijmy, że reforma forsowana przez ówczesnego prezydenta i szefa BBN gen. Stanisława Kozieja zlikwidowała wszystkie dowództwa poszczególnych rodzajów sił zbrojnych. W ich miejsce powołano Dowództwo Generalne Rodzajów Sił Zbrojnych (DG RSZ), które na co dzień miało zająć się przygotowaniem i utrzymaniem wszystkich sił, oraz Dowództwo Operacyjne (DO RSZ), któremu za cel postawiono planowanie ćwiczeń i dowodzenie wojskami w czasie kryzysów, wojen i misji zagranicznych. Sztab Generalny, który wcześniej wraz ze swoim szefem odgrywał pierwszoplanową rolę w strukturze dowodzenia, został przekształcony w organ doradczo-planistyczny.
PiS od początku krytykował zmianę systemu dowodzenia. Politycy tej partii oskarżali twórców reformy, że zamiast upraszczać struktury, wprowadzają bałagan i zamęt. Krytykowali rząd, że wprowadzone przepisy są niekonstytucyjne. Kiedy Antoni Macierewicz objął stanowisko szefa MON-u, wiele razy zapowiadał, że reforma zostanie odkręcona, bo jego zdaniem wprowadza niejasny podział kompetencji pomiędzy organami dowódczymi i brak jednolitości dowodzenia.
Z wcześniejszych nieoficjalnych doniesień wiadomo, że prawdopodobnie PiS będzie chciał w dużej mierze powrócić do poprzedniego rozwiązania - zlikwidować Dowództwo Generalne i Dowództwo Operacyjne, przywracając nadrzędną rolę w strukturze Sztabowi Generalnemu WP i jego szefowi. Być może dlatego tworzone Wojska Obrony Terytorialnej nie zostały podporządkowana żadnemu z dowództw, tylko podlegają bezpośrednio szefowi MON, w oczekiwaniu na spodziewaną zmianę struktury.
Negatywne wnioski przeglądu miały być jednym z powodów odejścia dowódcy generalnego gen. Mirosława Różańskiego. Obarczono go winą za złe działanie struktury, bo był jej współautorem i zwolennikiem. Zresztą w najbliższym czasie stanowiska stracą również szef Sztabu Generalnego gen. Mieczysław Gocuł (sam odchodzi) oraz dowódca operacyjny gen. Marek Tomaszycki (kończy mu się kadencja). Oznacza to, że w krótkim czasie zmieni się trzech najważniejszych dowódców Wojska Polskiego.
Źródło:wiadomości/wp
Pierwsza zmiana kadrowa na najwyższych szczeblach armii. Prezydent powoła gen. Sławomira Wojciechowskiego na dowódcę operacyjnego Sił Zbrojnych.
Wojciechowski obejmie stanowisko po generale broni Marku Tomaszyckim, któremu kończy się kadencja. Choć od kilkunastu miesięcy był jego zastępcą, nominacja nie była oczywista. Według naszych informacji przed podjęciem decyzji prezydent Andrzej Duda rozmawiał także z innymi generałami.
Dopinane są szczegóły związane z przygotowaniem nominacji. Nieoficjalnie dowiedzieliśmy się, że niebawem można się spodziewać awansu Wojciechowskiego z generała brygady na generała dywizji.
Niejedna misja za nim
Wojciechowski będzie m.in. dowodził żołnierzami w czasie misji zagranicznych oraz międzynarodowych ćwiczeń. Na razie nie ma pewności, czy obejmie także stanowisko „kandydata na naczelnego dowódcę na czas wojny". Zadaniem piastującego je oficera jest przygotowanie się do dowodzenia armią w razie konfliktu zbrojnego. Do tej roli szykował się gen. Tomaszycki.
– Wojciechowski ma opinię żołnierza, który doskonale zna wojenny system dowodzenia – mówi „Rzeczpospolitej" jeden z oficerów Wojska Polskiego.
W przeszłości Wojciechowski kierował Zarządem Planowania Operacyjnego Sztabu Generalnego WP i tam koncentrował się na wdrożeniu systemu dowodzenia w czasie wojny.
Ma doświadczenie dowódcze (stał m.in. na czele 17. Wielkopolskiej Brygady Zmechanizowanej) oraz międzynarodowe, w tym na misjach. W 2011 r. kierował IX zmianą kontyngentu w Afganistanie, a w trakcie IV zmiany w Iraku w 2005 r. Sztabem Wielonarodowej Dywizji Centrum-Południe.
Po drodze, w latach 2009–2010 dowodził grupą bojową, którą tworzyły oddziały z państw Grupy Wyszechradzkiej.
Ukończył specjalistyczne kursy na uczelniach w Wielkiej Brytanii i w Niemczech, jest też absolwentem Studium Polityki Obronnej w US Army War College w Carlisle.
Generała chwali przedstawiciel dużej organizacji proobronnej. A współpraca z takimi środowiskami jest istotna przy tworzeniu Wojsk Obrony Terytorialnej. – Bardzo dobrze nam się z nim współpracowało w czasie ćwiczeń „Anakonda" – mówi Grzegorz Matyasik, szef stowarzyszenia Obrona Narodowa.
Szef sztabu w górę
Gdy w poprzedniej kadencji resortem obrony kierował Tomasz Siemoniak (PO), gen. Wojciechowski był dyrektorem Departamentu Strategii i Planowania Obronnego MON. Co istotne, był też jednym z twórców reformy systemu kierowania i dowodzenia Siłami Zbrojnymi, który dzisiaj ekipa PiS krytykuje.
– Nie przeszkodziło to jednak w jego powołaniu. To oznacza, że brana była pod uwagę kontynuacja działań poprzedniego dowódcy, a także profesjonalizm Wojciechowskiego – dodaje oficer, z którym rozmawiała „Rzeczpospolita".
Rola dowódcy operacyjnego w systemie dowodzenia siłami zbrojnymi wkrótce się jednak prawdopodobnie zmniejszy. MON prowadzi bowiem prace nad nową strukturą na szczytach armii. Jak informuje na stronie internetowej ministerstwa jego rzecznik Bartłomiej Misiewicz, projekt stosownej ustawy trafił już do uzgodnień międzyresortowych. „Ujednolicony system kierowania armią zastąpi strukturę opartą na trzech równolegle działających dowództwach, wprowadzony przez prezydenta Bronisława Komorowskiego w 2013 roku" – czytamy w komunikacie MON.
Nowelizacja ma podnieść rangę szefa Sztabu Generalnego, który będzie pierwszym żołnierzem, a w przypadku wojny będzie dowodził armią. Teraz sztab pełni tylko rolę ośrodka planowania. To organ doradczy prezydenta, premiera i szefa MON.
Z informacji wynika, że nowa koncepcja dowodzenia zakłada podporządkowanie dowódcy operacyjnego szefowi Sztabu Generalnego. Być może będzie jego zastępcą.
Źródło: rp/służby mundurowe/
Policjanci, pogranicznicy i funkcjonariusze BOR dostaną nowe samochody oraz uzbrojenie. Nowe wozy i wyposażenie trafi także do strażaków. W niedzielę weszła w życie ustawa ustanawiająca wart 9,1 mld zł program modernizacji służb mundurowych na lata 2017-2020.
Program przewiduje także wzrost wynagrodzeń funkcjonariuszy i pracowników cywilnych tych służb. "Do roku 2019 funkcjonariusze zarobią w sumie 609 zł więcej, a pracownicy 597 zł" - informuje MSWiA.
W ramach programu najwięcej środków - prawie 6 mld zł - trafi do policji. Część z nich zostanie przeznaczona na budowę nowych oraz przebudowę istniejących komisariatów, komend powiatowych i miejskich, a także utworzenie kompleksu obiektów szkoleniowo-dydaktycznych i unowocześnienie strzelnic.
W policji plan zakupów obejmuje m.in. nowoczesne pistolety z amunicją 9 mm o zwiększonej sile ognia (magazynki o pojemności 15-17 naboi). Ma to pozwolić na wymianę pistoletów P-64 i P-83 (pojemność magazynka 6-8 naboi). Policja chce także kupić pistolety maszynowe i karabinki szturmowe dla służb antyterrorystycznych, w miejsce karabinków AKMS.
Ponad 1,2 mld zł trafi do Straży Granicznej, która planuje budowę i rozbudowę obiektów w jednostkach SG, budowę strzelnic oraz przebudowę aresztów w strzeżonych ośrodkach dla cudzoziemców.
W ramach programu ma zostać kupionych kilkaset pojazdów, w tym głównie samochody patrolowe i terenowe, mikrobusy, ambulanse medyczne oraz motocykle i skutery śnieżne. SG planuje też zakup lekkiego śmigłowca jednosilnikowego, turbinowego z nowoczesnym systemem obserwacji średniego zasięgu oraz morskie jednostki interwencyjno-pościgowe. Do pograniczników mają trafić także nowe pistolety, karabinki i pistolety maszynowe.
Do PSP trafi ponad 1,7 mld zł. Środki te zaplanowano przede wszystkim na inwestycje budowlane, w tym rozbudowę budynku Komendy Głównej PSP na potrzeby Centrum Koordynacji Ratownictwa i Ochrony Ludności oraz przebudowy budynków w Szkole Aspirantów PSP w Krakowie i w Centralnej Szkole PSP w Częstochowie. Wydatki straży pożarnej na zakupy sprzętu transportowego będą obejmować zakup ciężkich i średnich samochodów ratowniczo-gaśniczych i specjalnych.
Program dla BOR (ponad 200 mln zł) przewiduje m.in. nowe inwestycje budowlane oraz zakup samochodów reprezentacyjnych, opancerzonych, ochronnych oraz innych pojazdów. BOR chce także kupić nowoczesne uzbrojenie, sprzęt specjalny, sprzęt informatyczny i łączności. Jak podkreśla MSWiA, pozwoli to na wprowadzanie sprzętu nowej generacji, w tym dla ochrony placówek poza granicami kraju.
W ocenie szefa MSWiA Mariusza Błaszczaka realizacja programu przyczyni się do poprawy bezpieczeństwa oraz zwiększy skuteczność działania służb mundurowych. Jego zdaniem to jeden z najważniejszych projektów, które zostały przygotowane przez rząd.
źródło rp.pl/mundurowi
Milion na konkurs fotograficzny? To możliwe. W 2017 r. MON wyda 12 mln zł na działania wspierające armię.
Na stronie internetowej www.wojsko-polskie.pl pojawiły się ogłoszenia dotyczące otwartych konkursów ofert na realizację zadań publicznych w formie powierzenia - zadania zlecone. Podzielone zostały na 11 konkursów, które obejmują 48 zadań. MON na ich realizację zarezerwował 12,5 mln zł. To mniej więcej tyle samo ile w mijającym roku.
Zadania te zostały podzielone na trzy grupy: Obronność państwa i działalność Sił Zbrojnych Rzeczypospolitej Polskiej; Wspieranie i upowszechnianie kultury fizycznej i sportu; Podtrzymywanie i upowszechnianie tradycji narodowej, pielęgnowanie polskości oraz rozwoju świadomości narodowej, obywatelskiej i kulturowej.
Na realizację zadań w kategorii „Podtrzymywanie i upowszechnianie tradycji narodowej, pielęgnowanie polskości oraz rozwoju świadomości narodowej, obywatelskiej i kulturowej" MON planuje wydać 4,6 mln zł. I tutaj pojawiły się takie pozycje jak: „Garnizonowa jesień z monodramem z historią w tle" (za 25 tys. zł), Ogólnopolski Wojskowy Przegląd Form Tanecznych (planowana kwota 14 tys. zł), wydanie albumu „Bernard Ładysz - artysta żołnierz" (za 56,5 tys. zł), wydanie „Szkolnego śpiewnika patriotycznego" (za 64 tys. zł) oraz, co budzi największe kontrowersje organizacji proobronych, na projekt „Dzieje Wojska Polskiego zatrzymane w kadrze" – na który w budżecie MON zarezerwowano aż 1 milion złotych. Z kolei na festiwal pieśni patriotycznych i religijnych w Hrubieszowie MON zaplanował 119 tys. zł.
Na realizację grupy zadań „Obronność państwa i działalność SZ RP" przeznaczono 59 proc. zarezerwowanych środków czyli 6,7 mln zł. Mają one obejmować np. przygotowanie i przeprowadzenie warsztatów szkoleniowych „Równe traktowanie oraz przeciwdziałanie agresji, konfliktom, przemocy" dla dowódców batalionu, pułków, brygad" oraz warsztatów „Rozwijanie kompetencji dowódczych" dla żołnierzy - kobiet służących na stanowiskach dowódców plutonów i kompanii/równorzędnych – na każdy z nich przewidziano po 35 tys. zł., ale także np. działalność żołnierzy rezerwy Wojska Polskiego na arenie międzynarodowej (zaplanowano na ten cel 158 tys. zł). Z poważniejszych pozycji – resort obrony – zaplanował 1,2 mln zł na tzw. selekcyjne szkolenie samolotowe dla kandydatów Wyższej Szkoły Oficerskiej Sił Powietrznych w Dęblinie.
MON przewidział też środki dla działań edukacyjnych podejmowanych przez klasy mundurowe, planowany jest m.in. zlot klas mundurowych, obozy szkoleniowe, zawody strzeleckie dla uczniów i nauczycieli, a także kursy wojskowe (np. z ratownictwa wodnego i podwodnego). Planuje też przeznaczyć pieniądze na organizację szkolenia strzeleckiego dla organizacji proobronnych, czy tzw. szkolenie unitarne.
źródło: rp.pl/służby mundurowe
Modernizacja wojska na kolejnym zakręcie
FOT. STEFAN MASZEWSKI/REPORTER
Bez nowoczesnych rakiet jesteśmy kompletnie bezbronni w przypadku ataku z powietrza. Od ich szybkiej dostawy zależy nasze bezpieczeństwo. Tymczasem MON może wybrać producenta, który nie jest w stanie określić, kiedy nam je przekaże - Wymagamy podsystemów, w tym radarów i systemu dowodzenia, które jeszcze nie istnieją - mówi Michał Likowski, ekspert ds. uzbrojenia i szef specjalistycznego magazynu "Raport".
Program „Wisła” ma być odpowiedzią na brak w naszej armii nowoczesnego systemu obrony powietrznej średniego zasięgu. Ma on pozwalać niszczyć samoloty, śmigłowce, ale też i rakiety wroga. Ma być to możliwe w dużej, bezpiecznej odległości dla naszych wojsk i obiektów cywilnych. Przestrzale rakiety, jakimi dysponuje teraz Wojsko Polskie, nie zapewniają takiej ochrony.
Bez wsparcia wojsk NATO jesteśmy więc praktycznie bezbronni przed atakami z powietrza. Oczywiście kolejne rządy zdawały sobie z tego sprawę, ale niewiele zrobiły, by przyśpieszyć cały proces wyboru takiego systemu. Teraz wiele wskazuje na to, że przed nami jeszcze kilka lat nerwowego oczekiwania.
- Pierwszy raz o możliwym zakupie starych Patriotów informowano oficjalnie już w 2009 r., ale MON co najmniej od dekady pracuje nad pozyskaniem nowoczesnych systemów obrony powietrznej średniego zasięgu. Według zapowiedzi przedstawicieli resortu obrony w tym roku powinna zostać podpisana umowa finalna, ale może się to okazać trudne do zrealizowania - mówi Michał Likowski, ekspert ds. uzbrojenia i szef specjalistycznego magazynu "Raport".
Źle się to wszystko zaczęło
Jak dodaje, szczegółowe negocjacje z Raytheonem (producent rakiet Patriot) dopiero się zaczęły, a konieczne jest jeszcze uzgodnienie umowy offsetowej, co samo w sobie musi zająć przynajmniej kilka miesięcy. Co więcej, inny amerykański producent - MEADS International - ma przedstawić w połowie stycznia ofertę, która może zmienić plany MON i stać się podstawą do rozpoczęcia oficjalnych negocjacji z tym oferentem.
MEADS pojawił się w grze dopiero za rządów PiS. Poprzednia koalicja PO-PSL w swojej narracji usprawiedliwiającej konieczność wydania kilkudziesięciu miliardów złotych na ten cel, postawiła na potrzebę szybkiego dostarczenia systemu obrony powietrznej. Oczywiście taka jest prawda, ale w tym pośpiechu zdecydowano o wyborze do finału negocjacji tylko dwóch ofert: francuskiego SAMP/T i amerykańskiego Patriota.
Jak przypomina Likowski, później odrzucono Francuzów i pozostawiono w negocjacjach tylko amerykanów z powodów czysto politycznych, co zostało jasno powiedziane przez MON. - Gdyby rzeczywiście Wojsko Polskie szukało czegoś do zakupu w szybkim tempie i z nowoczesną architekturą systemu, to wybór Francuzów byłby dobrą decyzją. Jest on znacznie nowszy technicznie i dookólny, czyli pozwala zwalczać cele powietrzne z każdego kierunku.
Tymczasem Patriot zwalcza cele tylko w wycinku 90 stopni, bo ma nieruchomą antenę. Z drugiej jednak strony system francuski ma jednak mniejsze zasięgi przechwytywania niż Patriot i jest skonfigurowany głównie do zapewnienia obrony zgrupowaniom wojsk. Gorzej sprawdza się w roli systemu do obrony lotniczej kraju.
Jak przekonuje Remigiusz Wilk, ekspert ds. uzbrojenia i szef magazynu "Broń i Amunicja", za wyborem Patriotów stało coś jeszcze, nie tylko polityka. - Patrioty na rynku są od lat i ich ogromną przewagą jest to, że są używane przez wielu naszych sojuszników z NATO. Łatwiej zatem połączyć je w większą całość, a w przypadku zniszczenia czy utraty systemu mamy też skąd uzyskać wsparcie sprzętowe - dodaje ekspert. Dlatego też wybór Francuzów nie byłby optymalny, ale nie to jest najgorsze.
Nie wiemy za ile, ale chcemy
- Największym błędem wstępnego okresu wyboru docelowej konstrukcji był brak klasycznego, transparentnego i w pełni konkurencyjnego postępowania. Wybrano ofertę bez kompletnej wiedzy na temat warunków finansowych i offsetowych - wyjaśnia Michał Likowski.
Żadne z przedsiębiorstw nie przedstawiło bowiem szczegółowej propozycji, opartej na konkretnych polskich wymaganiach. - W tej kwestii nic się nie zmieniło, mimo pojawienia się nowych rządów - ocenia ekspert.
Dalej było już tylko gorzej, bo skoro wybór dwóch oferentów bez wiedzy, co dokładnie proponują, można nazwać błędem, to co dopiero powiedzieć o podjęciu decyzji, że rozmawiamy już tylko z jednym?
W ocenie szefa „Raportu” stworzyło to istotne ryzyko dla całego procesu zakupu sprzętu. Kiedy pod koniec urzędowania poprzednich władz przedstawiciele MON pojechali do USA, okazało się, że wstępnie szacowana wartość kontraktu może być dwukrotnie większa niż zarezerwowane wtedy na ten cel 15-20 mld zł. We wrześniu 2016 roku już było wiadomo, że ten pułap zostanie przekroczony, co potwierdzał wiceminister Bartosz Kownacki mówiąc, że całość może kosztować nawet 30-50 mld zł
- Obecnie trwają negocjacje na temat zakresu, warunków i kosztów programu. Nadal jednak nie wiadomo, czy polski budżet będzie stać na oferowane warunki. Nie jest też jasne, na jaką konfigurację systemu zdecyduje się ministerstwo obrony. Wymagamy podsystemów - w tym radarów i systemu dowodzenia - które jeszcze nie istnieją - mówi Likowski.
System nowoczesny, ale nieistniejący
Wszystko dlatego, że MON chce kupić Patrioty z nowoczesnym systemem dowodzenia obroną powietrzną IBCS. Jak wyjaśnia ekspert, ma on stanowić kościec nie tylko systemu "Wisła", ale również "Narew" - zestawów bliskiego zasięgu, zdolnego zwalczać cele odległe o ponad 25 km. Resort jasno daje do zrozumienia, że woli poczekać na IBCS kosztem szybkości dostaw.
- Problem w tym, że jest on dopiero wdrażany dla US Army, a dodatkowo Amerykanie zgodzą się na sprzedaż jedynie wersji eksportowej. Wszystko wskazuje na to, że nie będzie on dostępny przed 2019 r. Z kolei opracowanie przez Raytheona dookólnego radaru zajmie 5 lat od momentu podpisania umowy - mówi Likowski.
Zatem oczekiwanie na system obrony, który, jak przekonują politycy poprzedniego i obecnego rządu, jest nam absolutnie niezbędny, możemy jeszcze poczekać kilka lat. Nie będzie to jednak pierwszy raz, kiedy deklaracje resortu rozmijają się z rzeczywistością. Po zerwaniu negocjacji w sprawie Caracali minister Macierewicz obiecywał naszym żołnierzom pierwsze nowe śmigłowce jeszcze do końca 2016 r.
Tak się jednak nie stało. Pytaliśmy pod koniec roku MON o przyszłość tej deklaracji. Odpowiedź otrzymaliśmy dopiero teraz, 4 stycznia: „nie komentujemy sprawy śmigłowców przed zakończeniem procedury” - napisano lakonicznie w mailu od Centrum Operacyjnego ministra.
Jak się jednak wydaje, to nie jedyne problemy, które mogą pojawić się podczas realizacji tego programu. - Jest jeszcze jedno ryzyko. W ostatnim roku doszło do bardzo dużych zmian kadrowych w MON i PGZ. Można się obawiać, że przynajmniej w okresie przejściowym doprowadzi to do istotnego spowolnienia procesu negocjacji i podejmowania decyzji - mówi Likowski.
Z tą opinią zgadza się również drugi z ekspertów. - Przy braku dużej liczby ekspertów w MON zajmujących się takim uzbrojeniem jest to bardzo trudne zadanie. To jest trochę jak z próbą zakupu zaawansowanego samochodu wyścigowego: ktoś prosi o oferty, ale niewiele wie o wyścigach i niuansach używania takich aut - mówi Wilk.
To się szybko nie rozstrzygnie
Docelowo chcemy kupić 8 dywizjonów obrony powietrznej, składających się m.in. z 16 zestawów radiolokacyjnych i 32-48 wyrzutni. Jak dodaje ekspert, program "Wisła" jest jednym z najbardziej skomplikowanych przedsięwzięć zbrojeniowych w dotychczasowej historii.
- Trudno spodziewać się w tej sytuacji szybkich rozwiązań, mimo deklaracji przedstawicieli MON - mówi Michał Likowski.- Kłopot dodatkowy mogą nam sprawić Niemcy. Nasi sąsiedzi debatują teraz nad tym, czy rozwijać Patriota dalej, czy oprzeć bezpieczeństwo na innym systemie - dodaje Wilk. Ostatnie przetargi i blamaż z Caracalami pokazały też, że nie najlepiej planowane są modernizacyjne zakupy dla wojska.
Tak przecież było w opisywanym już w WP przypadku zakupu supernowoczesnych rakiet JASSM, które są marzeniem każdej armii na świecie. Z chirurgiczną precyzją potrafią niszczyć cele odległe nawet o setki kilometrów. MON o ich zakupie wypowiadał się w samych superlatywach. Niewiele jednak słychać było o tym, że rakiety ogołocą nasz budżet z miliardów złotych i - co gorsza - że do pełnego ich wykorzystania brakuje nam odpowiednich systemów.
- Kupujemy drogą zabawkę, która niszczy odległe cele, a nie mamy urządzeń, które pozwalają je identyfikować i rozpoznawać. Czym mamy to robić? Wyczytać z brudnego palca? - komentował zakup Wojciech Łuczak, ekspert ds. bezpieczeństwa i obronności. Jak będzie tym razem, co i za ile ostatecznie kupimy?
Niestety do czasu opublikowania tego artykułu Ministerstwo Obrony Narodowej nie odpowiedziało na zadane przez nas pytania. Nie wiemy więc jaki może być ostateczny koszt zakupu i czy rzeczywiście MON chce czekać na dostawę z najnowocześniejszymi systemami dowodzenia, których jeszcze nie ma. W związku z tym nie wiemy też, kiedy „Wisła” zacznie chronić polskie niebo.
Źródło: money.pl
Dowódca operacyjny gen. dyw. Sławomir Wojciechowski i dowódca Wojsk Obrony Terytorialnej (WOT) gen. bryg. Wiesław Kukuła odebrali we wtorek nominacje z rak prezydenta Andrzeja Dudy. Rozwój wojska jest nie tylko potrzebą chwili, ale zadaniem dziejowym - powiedział prezydent.
W trakcie uroczystości nowy szef Dowództwa Operacyjnego Rodzajów Sił Zbrojnych otrzymał także awans ze stopnia generała brygady na generała dywizji.
"W trudnej sytuacji bezpieczeństwa w Europie i na świecie rozwój polskiego wojska i wzmacnianie jego potencjału jest nie tylko potrzebą chwili, ale zadaniem dziejowym. Wierzę w to, że panowie zrealizujecie to zadanie jak najlepiej" - powiedział do generałów Duda.
Prezydent zwrócił uwagę, że wśród zadań wojska jest wypełnianie postanowień szczytu NATO w Warszawie i doskonalenie współdziałania z sojusznikami; przypomniał, że w tym tygodniu do Polski przyjechali pierwsi żołnierze amerykańskiej brygadowej grupy pancernej, która wkrótce rozpocznie 9-miesięczną turę w ramach stałej rotacyjnej obecności pododdziałów USA w regionie. Podkreślił też znaczenie modernizacji technicznej.
Podkreślał doświadczenie obu oficerów zdobyte na kolejnych stanowiskach dowódczych i sztabowych, także w polskich kontyngentach wojskowych w Iraku i Afganistanie.
"Jestem przekonany, że nie tylko jest pan oficerem kompetentnym do tego, aby wykonywać to niezwykle ważne i odpowiedzialne zadanie, ale przede wszystkim, że będzie pan je jako generał dywizji wykonywał z pełnym zaangażowaniem" - zwrócił się prezydent do Wojciechowskiego. Życzył Wojciechowskiemu, aby obok doświadczenia i wiedzy miał także odporność w niespodziewanych sytuacjach.
"Generał Wiesław Kukuła objął dowództwo nowo tworzonej formacji, formacji niezwykle ważnej, bo jej utworzenie oznacza rozwój polskich sił zbrojnych, jej utworzenie oznacza także pewien kolejny etap w historii polskiego wojska" - mówił Duda. "Ta formacja ma za zadanie zbliżenie społeczeństwa do polskiej armii, zbliżenie społeczeństwa do służby wojskowej dla Rzeczypospolitej. Wyraził przekonanie, że Kukuła jako dowódca osiągnie cele stawiane przed WOT, w tym wspieranie wojsk operacyjnych.
Kukuła do najważniejszych zadań zaliczył dokończenie prac nad przepisami dotyczącymi naboru do obrony terytorialnej i warunków, jakie muszą spełniać kandydaci, oraz zakończenie budowy struktury pierwszych trzech brygad obrony terytorialnej. "Trwa proces tworzenia Wojsk Obrony Terytorialnej, w który jestem zaangażowany od kilku miesięcy, więc kontynuuję moją misję, co zostało teraz w sposób formalny potwierdzone" - powiedział PAP Kukuła.
Wojciechowski przyznał, że nominacja niewiele w praktyce zmienia w jego obowiązkach i poczuciu odpowiedzialności. "Teraz czuję większy kaliber, w związku z tym, że już nie mam tarczy, czyli mojego przełożonego. Już nie jestem tylko zastępca, nie mogę się schować w cieniu" - dodał. Przypomniał, że Dowództwu Operacyjnemu podlegają misje polskich kontyngentów za granicą, do jego obowiązków należy też reagowanie kryzysowe, np. jak ostatnio w woj. lubuskim, gdzie wojsko wspomagało władze cywilne przy utylizacji zabitych kurcząt w związku z wykryciem ognisk ptasiej grypy, a także "monitoring tego, co robią siły zbrojne krajów dookoła nas, nie zawsze przyjaźnie nastawionych".
Decyzję o mianowaniu generałów Wojciechowskiego i Kukuły na nowe stanowiska prezydent podjął 30 grudnia 2016 r. Gen. Wojciechowski zajął miejsce gen. broni Marka Tomaszyckiego, którego kadencja ubiegła z końcem roku; Wojciechowski był jego zastępcą od 2015 r. Gen. Kukuła jest pierwszym dowódcą WOT. Wojska Obrony Terytorialnej jako nowy rodzaj sił zbrojnych zostały utworzone z początkiem 2017 r. Kukułę - jeszcze w stopniu pułkownika - ma stanowisko dowódcy WOT wyznaczył we wrześniu minister obrony Antoni Macierewicz. Kukuła objął obowiązki organizacyjne związane z przygotowaniem trzech brygad WOT na granicy wschodniej. W listopadzie został mianowany przez prezydenta generałem brygady.
Dowództwo Operacyjne jest - obok Dowództwa Generalnego Rodzajów Sił Zbrojnych - jednym z dwóch głównych dowództw funkcjonujących w systemie kierowania i dowodzenia siłami zbrojnymi obowiązującym od początku 2014 r. MON zapowiadało reformę systemu dowódczego, obecnie nowa koncepcja jest na etapie uzgodnień resortowych. Dowództwo Operacyjne odpowiada za organizację ćwiczeń, podlegają mu kontyngenty za granicą, zadaniem DORSZ jest też planowanie i dowodzenie wojskami i elementami pozamilitarnymi w operacjach połączonych w sytuacjach kryzysowych.
W 2018 r. WOT mają liczyć ok. 35 tys. żołnierzy, a w roku 2019 - 53 tysiące. Do tego czasu koszty tworzenia i funkcjonowania WOT rząd szacuje na 3,6 mld zł. W ciągu kilku lat MON zamierza utworzyć 17 brygad (po jednej w każdym województwie i dwie na Mazowszu). W pierwszej kolejności mają powstać brygady w woj. podlaskim, lubelskim i podkarpackim oraz cztery bataliony - w Białymstoku, Lublinie, Rzeszowie i Siedlcach.
Źródło: rp.pl/służby mundurowe
USA może zainwestować u nas kilkaset milionów dolarów. To jedna z korzyści obecności amerykańskich wojsk.
Eksperci szacują, że Amerykanie na wzmocnienie potencjału obronnego wschodniej flanki NATO są gotowi przeznaczyć 3,4 mld dolarów. Na inwestycje w Polsce może pójść – prognozują – kilkaset milionów dolarów. Przynajmniej tak obiecała poprzednia amerykańska administracja. Czy program ten będzie kontynuowany przez prezydenta Donalda Trumpa, na razie nie wiadomo.
Pewne jest, że będą realizowane zaplanowane już inwestycje. W kwietniu ruszy modernizacja lotniska wojskowego w Łasku. – Prace związane są z wydłużeniem o 500 metrów pasa startowego, dlatego lotnisko będzie zamknięte, a samoloty przebazowane w inne miejsce – mówi kpt. Joanna Motylińska-Szczych, z 32. Bazy Lotnictwa Taktycznego w Łasku. Inwestycja zostanie sfinansowana z puli przeznaczonej przez rząd amerykański na wzmocnienie flanki NATO.
Dla F-16
Do Łasku od czterech lat przylatują Amerykanie na myśliwcach F-16, stacjonuje tam też 16 polskich „jastrzębi”. To jedna z najnowocześniejszych baz lotniczych w Europie. W ciągu kilku lat jednostka przeszła modernizację. Zbudowano m.in. nowe schrony hangary, wieżę kontroli ruchu lotniczego, budynek symulatora lotów i sztabu oraz kompleks sportowy. Wszystko to kosztowało miliard złotych.
Amerykanie inwestują też w poprawę infrastruktury poligonowej m.in. w Drawsku Pomorskim. Powstają nowe rampy przeładunkowe, magazyny i budynki mieszkalne.
– Liczba amerykańskich żołnierzy w Polsce sięgnie kilku tysięcy. Jest to szansa dla lokalnych przedsiębiorstw z branż usługowych – uważa Mariusz Kordowski, prezes Centrum Analiz Strategicznych i Bezpieczeństwa.
Baza z problemami
Największa inwestycja prowadzona jest teraz w Redzikowie na Pomorzu. Do 2018 roku ma powstać tam baza rakietowa. Będzie w niej służyło 300 amerykańskich żołnierzy. Zostaną tam zlokalizowane elementy tarczy antyrakietowej: radarowy system śledzenia pocisków, a także silosy, w których będą przechowywane i gotowe do odpalenia rakiety SM-3 Block IIA (ma być ich 24). Elementy tego systemu znajdują się m.in. w Rumunii.
USA planuje przeznaczyć na tę inwestycję ok. 250 mln dolarów. Ambasada USA w poprzednim roku ujawniła, że usługami dla bazy zainteresowanych jest ok. 200 firm.
Budowa tego obiektu nie odbywa się bez kłopotów. Słupscy samorządowcy utrzymują, że jej powstanie spowoduje ograniczenia. W promieniu 4 km zabroniona jest budowa m.in. farm wiatrowych. Zaś w promieniu do 35 km są ograniczenia dopuszczalnej wysokości zabudowy, użytkowania nadajników elektromagnetycznych, budowy dużych zakładów pracy, hal produkcyjnych. Samorządowcy szacują straty na 2 mld zł.
MON zapewnia, że funkcjonowanie bazy nie będzie powodować „istotnych negatywnych skutków dla poziomu życia i bezpieczeństwa okolicznych mieszkańców ani utrudniać rozwoju regionu”.
Rozruszać rynek
Na znaczny rozwój liczą też samorządy, znajdujące się w miejscu stacjonowania nowych jednostek.
Już od kilku miesięcy zagraniczne agencje obsługujące kontyngent rekrutowały w Żaganiu do współpracy pracowników. Współpracujący z wojskiem przedsiębiorca rozbudował np. profesjonalną pralnię. Gorączka inwestycyjna ogarnęła branżę gastronomiczną. Miasto ponagla też deweloperów, aby szybciej kończyli budowę galerii handlowej. – Ożywienie na lokalnym rynku usług jest faktem. Ale mamy świadomość, że inwestycyjny impuls dopiero przed nami. Czas pokaże, czego sami goście będą potrzebować – mówi Agnieszka Zychla z żagańskiego urzędu.
W okolicach Orzysza i Bemowa Piskiego zlokalizowany jest ośrodek szkolenia poligonowego Wojsk Lądowych. Obejmuje on 16 668 ha. Zlokalizowane są tam m.in. Strzelnice, 12 budynków koszarowych (w tym sztabowe), a także magazyny, garaże oraz tzw. parki polowe dla kilkuset maszyn wojskowych. W obozowisku koszarowym w Orzyszu może mieszkać ponad 2 tys. żołnierzy.
Niebawem w ten rejon ruszy kilkuset żołnierzy z tzw. grupy batalionowej, która ma na stałe wzmocnić flankę NATO. – 1 kwietnia grupa znajdzie się w Orzyszu – zapowiada gen. Frederick „Ben” Hodges, dowódca wojsk lądowych USA w Europie. Oprócz Amerykanów w skład batalionu wejdą żołnierze z Rumunii i Wielkiej Brytanii. Na początku będą tam stacjonowali żołnierze z 2. Pułku Kawalerii w Viseck w Bawarii.
Zbigniew Włodkowski, wójt gminy Orzysz, już dostrzega ożywienie. – Deweloperzy pytają o możliwość nabycia gruntów pod nowe bloki mieszkalne. Zakładają, że część wyższej kadry zechce zamieszkać w lepszych warunkach niż oferowany przez dowództwo jednostki koszarowy standard. Inni inwestorzy postawili na rozwój usług gastronomicznych – opisuje wójt. Kilka lat temu w miasteczku była jedna restauracja, teraz jest kilka.
Źródło: rp.pl/służby mundurowe
Na lotnisku wojskowym w Powidzu będą stacjonowały śmigłowce wspierające brygadę pancerną US Army.
Mowa o 10. Brygadzie Lotnictwa Bojowego USA, która stanowi powietrzną osłonę dla brygady pancernej rozlokowanej już w okolicach Żagania. Przylot kolejnej grupy wojsk amerykańskich związany jest z wzmocnieniem wschodniej flanki NATO, co zostało ustalone w czasie ubiegłorocznego szczytu sojuszu w Warszawie. To odpowiedź NATO na agresję Rosji na Ukrainie i wzrost agresywnych działań tego kraju w rejonie Morza Bałtyckiego.
Amerykańskie siły wybrały na swoją bazę lotnisko wojskowe w Powidzu (powiat słupecki, ok. 35 km na południowy wschód od Gniezna) nie przez przypadek. Jest to bowiem obecnie jedna z najnowocześniejszych baz lotnictwa transportowego w naszej części Europy.
W lutym rozpocznie się przebazowanie z Fort Drum w stanie Nowy Jork żołnierzy amerykańskich. Do Powidza zostanie przywiezionych ok. 10 ciężkich dwuwirnikowych śmigłowców transportowych Chinook oraz 50 śmigłowców Black Hawk (różnych typów). Do brygady dołączy batalion z Fort Bliss z południowego zachodu USA, z ok. 400 ludźmi i 24 śmigłowcami uderzeniowymi AH-64 Apache.
Jednostka ta w przeszłości brała udział m.in. w pierwszej i drugiej wojnie irackiej (1990 i 2003) oraz w 1997 r. w misji w Bośni i Hercegowinie, wiele lat stacjonowała w Niemczech.
Pierwsze apache wyruszyły już drogą morską (przez port w Zatoce Meksykańskiej) do Europy. Do Powidza przerzuceni zostali zaś już pierwsi żołnierze amerykańscy.
W czasie spotkania z nimi płk pilot Grzegorz Kołodziejczyk poinformował, że do końca marca baza ma być gotowa do przyjęcia 450 żołnierzy. Natomiast docelowo w Powidzu będzie stacjonować ponad 1000 żołnierzy z USA oraz kilkaset sztuk różnego rodzaju sprzętu. Dowództwo brygady lotniczej będzie się mieściło w niemieckim Illesheim (Bawaria), a wysunięte bazy śmigłowców znajdą się też na Łotwie oraz w Rumunii. W Powidzu będzie stacjonowała część drugiej już śmigłowcowej brygady wojsk USA w Europie (inna stacjonuje w Niemczech). Służba tego oddziału będzie trwała dziewięć miesięcy.
Sojusznicze wzmocnienie regionu zakłada, że od kwietnia w Polsce i regionie ma być obecna także wielonarodowa batalionowa grupa bojowa, podlegająca dowództwu NATO. W Polsce jej główne siły będą rozlokowane głównie w Orzyszu i pobliskim Bemowie Piskim, dowództwo zaś znajdzie się w Elblągu.
Lotnisko w Powidzu istnieje już pół wieku, w przeszłości działał tam 7. Pułk Lotnictwa Bombowo-Rozpoznawczego, z lotniska startowały myśliwce. Teraz znajduje się tam 33. Baza Lotnictwa Transportowego, która wchodzi w skład 3. Skrzydła Lotnictwa Transportowego.
W miejscu tym stacjonują m.in. największe polskie samoloty transportowe C-130 Herkules (otrzymaliśmy je od Amerykanów), samoloty PZL M-28 Bryza, śmigłowce Mi-17TU i Mi-24W, PZL W-3 Sokół oraz Mi-2. W skład bazy wchodzi 7. Eskadra Działań Specjalnych, która dysponuje śmigłowcami, które stanowią wsparcie dla wojsk specjalnych (tymi maszynami komandosi mogą być przerzucani w dowolny rejon kraju). Na lotnisku w Powidzu również mogą lądować największe samoloty transportowe na świecie. Od wielu lat trwa rozbudowa zlokalizowanych tam obiektów, a koszty modernizacji wynoszą ponad miliard złotych (część środków np. na budowę nowych magazynów paliwowych pochodzi z funduszu inwestycyjnego NATO). Modernizowane są pasy startowe, drogi kołowania czy budowane hangary. Powidz stopniowo przejmuje rolę lądowiska wrocławskiego (stamtąd odbywał się np. ruch samolotów transportowych w czasie misji zagranicznych). Niedawno stacjonujące w Powidzu samoloty transportowe dostarczały np. pomoc humanitarną dla Iraku.
Armia postawiła na rozwój Powidza z kilku powodów. Znajduje się ono na uboczu i zlokalizowane jest w centralnej części kraju. Ponadto to największe wojskowe lotnisko w Polsce (ma dwa pasy startowe).
Wojskowa baza jest również największym pracodawcą w jednej z najmniej licznych gmin w Polsce, jakim jest gmina Powidz.
Źródło: rp.pl/służby mundurowe
CZYSTKA NA UCZELNIACH
Akademia Marynarki Wojennej nie jest jedyną uczelnią wojskową, która pozbywa się doświadczonych oficerów praktyków, którzy po odejściu na emeryturę pracowali jako profesorowie wizytujący.
Na pierwszy ogień poszła Akademia Obrony Narodowej. Jeszcze przed przemianowaniem jej w ubiegłym roku na Akademię Sztuki Wojennej, polecono władzom uczelni zwolnienie generałów, którzy tam wykładali. Wypowiedzenie honorowo złożył wówczas pełniący obowiązki rektora – komendanta uczelni pułkownik Dariusz Kozerawski.
Kozerawski jest profesorem belwederskim, cenionym na świecie autorytetem z dziedziny bezpieczeństwa międzynarodowego oraz współczesnych konfliktów zbrojnych. Zastąpił go podpułkownik Ryszard Parafianowicz, który doktorat zrobił opisując historię żołnierzy wyklętych na Suwalszczyźnie. Nie ma też praktycznie żadnego doświadczenia z linii.
Po zmianie na stanowisku rektora nastąpiła lawina zwolnień. Z Akademią Sztuki Wojennej musieli pożegnać się najlepsi polscy dowódcy, którzy służyli na misjach m.in. w Iraku i Afganistanie. Doświadczenie zaś zdobywali na ćwiczeniach, szkoleniach, kursach zagranicznych.
W sumie z uczelni odeszło 103 pracowników w tym gronie byli: gen. Stanisław Koziej, były szef BBN, generał Andrzej Tyszkiewicz, pierwszy dowódca polskiego kontyngentu wojskowego w Iraku, generał Bogusław Pacek, były dowódca Żandarmerii Wojskowej, gen. Jerzy Michałowski były zastępca dowódcy Dowództwa Rodzajów Sił Zbrojnych, z ogromnym doświadczeniem na wielu misjach wojskowych, gen. Anatol Wojtan, były zastępca Szefa Sztabu Generalnego, gen. Ryszard Olszewski, były dowódca Sił Powietrznych.
Młodzi oficerowie, by dobrze wypełniać swoje zadania w przyszłości, potrzebują nie tylko wiedzy teoretycznej, lecz też tej poszerzonej o praktykę dowódczą – mówi gen. Jerzy Michałowski i dodaje, że z samych książek jeszcze nikt nie nauczył się dowodzenia. Przypomina również, że w wielu państwach NATO, szczególnie Stanach Zjednoczonych oficerów z pewnym doświadczeniem wysyła się na akademie i uczelnie, by zdobyli wiedzę naukową, potem wracają do linii. Po zdjęciu munduru znowu ich wiedza jest wykorzystywana na uczelniach.
Podobnie jak na Akademii Marynarki Wojennej i w Akademii Sztuki Wojennej jest też w szkole oficerskiej we Wrocławiu. – Przyszłych oficerów polskiej armii uczą papierowi profesorowie, bo generałom z doświadczeniem podziękowano – mówi jeden z oficerów.
Zmiany kadrowe nie ominęły też szkoły oficerskiej sił powietrznych w Dęblinie, gdzie kształci się przyszłych lotników wojskowych.
zródło: onet.pl
Prezydent RP podjął decyzję. Tam wyślemy żołnierzy
W Monitorze Polskim ukazały dwa postanowienia Prezydenta RP o użyciu Polskich Kontyngentów Wojskowych w ramach wysuniętej obecności NATO - w Rumunii i państwach bałtyckich, głównie na Łotwie. Liczebność pierwszego kontyngentu to 250 żołnierzy, drugiego - 200.
Oba dokumenty mają związek z postanowieniami szczytu NATO w Warszawie z lipca 2016 r. o wzmocnieniu wschodniej flanki Sojuszu. Kroki podjęte przez NATO w Polsce i państwach bałtyckich noszą nazwę "wzmocnionej wysuniętej obecności" wojskowej (ang. enhanced Forward Presence), a na południu - "dostosowanej wysuniętej obecności" (ang. tailored Forward Presence). Do Polski, Estonii, Litwy i Łotwy przybyły wielonarodowe batalionowe grupy bojowe NATO, natomiast w Rumunii powstaje wielonarodowa brygada.
Na szczycie w Warszawie zapowiadano, że Polska wyśle żołnierzy do batalionu NATO na Łotwie oraz do Rumunii. Postanowienia prezydenta, podpisane na wniosek rządu i z kontrasygnatą premier Beaty Szydło, otwierają drogę do wyjazdu pododdziałów. Liczebność kontyngentu w Rumunii została określona na maksymalnie 250 żołnierzy i pracowników wojska, a "w Republice Łotewskiej oraz Republice Estońskiej i Republice Litewskiej" - na maksymalnie 200.
W obu dokumentach czas użycia żołnierzy został określony na okres od 1 maja do 31 grudnia 2017 r. Faktycznie jednak wojskowi wyruszą za granicę z pewnym przesunięciem (np. w przypadku kontyngentu lotniczego z F-16, który nadzoruje przestrzeń powietrzną państw bałtyckich, w postanowieniu była mowa o 18 kwietnia, a pożegnanie żołnierzy odbyło się 26 kwietnia). Na szczycie w Warszawie NATO przyjęło, że wysuniętą obecność wojskową na swojej wschodniej flance będzie utrzymywać bezterminowo.
Na Łotwę Polska wyśle kompanię czołgów PT-91 Twardy z 9. Brygady Kawalerii Pancernej w Braniewie. Do Rumunii pojedzie kompania zmotoryzowana z kołowymi transporterami opancerzonymi Rosomak z 17. Brygady Zmechanizowanej w Międzyrzeczu.
W lutym w wywiadzie dla PAP dowódca operacyjny rodzajów sił zbrojnych gen. dyw. Sławomir Wojciechowski powiedział, że oba pododdziały mają osiągnąć gotowość do szkolenia w miejscu nowej dyslokacji do 30 czerwca. Poinformował też, że polska obecność w obu państwach będzie rotacyjna - żołnierze będą się zmieniać co sześć miesięcy, a sprzęt będzie zostawał na miejscu.
Batalionowe grupy bojowe to wzmocnione, samodzielne bataliony, które w zależności od państwa liczą od kilkuset do ponad tysiąca żołnierzy. Każdy oddział, który trafił do Polski i państw bałtyckich w ramach ciągłej, rotacyjnej obecności, jest wielonarodowy, ale ma tzw. państwo ramowe, odpowiedzialne za wystawienie większości sił i dowodzenie całością. W przypadku Polski taką rolę pełni USA, w Estonii - Wielka Brytania, na Litwie - Niemcy, a na Łotwie - Kanada.
Właśnie w skład kanadyjskiego batalionu wejdą na Łotwie polscy żołnierze. Prócz nich będą tam jeszcze pododdziały z Albanii, Hiszpanii, Słowenii i Włoch.
Z kolei Rumunia w marcu przysłała do Polski liczący 120 żołnierzy pododdział przeciwlotniczy uzbrojony w działka 35 mm. Wchodzi on w skład batalionu NATO, którego państwem ramowym są Stany Zjednoczone. Jednostka stacjonuje w Orzyszu i Bemowie Piskim (Warmińsko-Mazurskie) i została oficjalnie przywitana przez prezydenta 13 kwietnia. Tworzą ją także Brytyjczycy, a w przyszłości dołączą do niej Chorwaci.
W styczniu do Polski przyjechało 3,5 tys. żołnierzy amerykańskiej pancernej brygadowej grupy bojowej (ang. ABCT). Jej rozmieszczenie wynika ze zobowiązania, które władze USA podjęły samodzielnie, równolegle do wspólnej decyzji NATO o rozmieszczeniu batalionów. Pododdziały brygady zostały rozmieszczone w garnizonach na zachodzie Polski, następnie duża ich część wyjechała szkolić się w innych państwach NATO w regionie.
Źródło portal Defence24.pl. (PAP)
Roman Polko: Szef MON nie powinien kompromitować Polski
- Twierdzenie, że każdy, kto wstąpił do wojska przed przełomem, jest sowieckim żołnierzem, to nieuczciwość – twierdzi były dowódca GROM Roman Polko
Rzeczpospolita: Czy Konstytucja RP jest nieprecyzyjna w zakresie podziału uprawnień między zwierzchnika Sił Zbrojnych i szefa MON?
gen. Roman Polko: Konstytucja w wielu miejscach zderza kompetencje prezydenta i premiera. Wojsko nie jest tu niestety wyjątkiem. Prezydent i premier muszą się porozumieć chociażby w takich kwestiach, jak nominacje generalskie i wyznaczenie dowódców rodzajów wojsk. Reforma systemu dowodzenia wprowadzona przez ministra Tomasza Siemoniaka, ale napisana przez szefa BBN gen. Stanisława Kozieja, tak naprawdę naruszyła ustawę zasadniczą, likwidując rodzaje wojsk, a w ich miejsce powołując byty koordynujące (Dowództwo Generalne). Jak to się ma do zapisu z konstytucji, że prezydent mianuje dowódców rodzajów wojsk, którzy po reformie stali się zaledwie inspektorami?
Premier Beata Szydło w pełni popiera działania ministra Antoniego Macierewicza, prezydent Andrzej Duda również już nie wyraża zaniepokojenia obecną sytuacją w armii.
Trzeba patrzeć na fakty, a nie wypowiedzi polityków, którzy martwią się tylko o wzrost słupków sondażowych.
Jakie są fakty dotyczące polskiej armii?
Sytuacja w armii wygląda źle. Nie mamy kim obsadzać struktur Eurokorpusu i NATO. To psuje nasze relacje międzynarodowe. System dowodzenia, który minister Antoni Macierewicz krytykował, w dalszym ciągu nie został naprawiony i zmieniony. Obowiązuje strategia bezpieczeństwa narodowego z 2014 r. i związane z tym dokumenty normatywne wypracowane do tamtych zagrożeń, do tamtej struktury, ale niedostosowane do nowych wyzwań i nowej struktury. Nie ma w nich chociażby Wojsk Obrony Terytorialnej.
Można odnieść wrażenie, iż MON działa bez głowy. Zwiększenie liczby żołnierzy do 200 tys., co już kilkakrotnie zapowiedział minister, nie ma sensu, jeśli nie potrafimy zrealizować prostych zakupów śmigłowców i innego wyposażenia. Do tego dochodzi niskie morale w armii, spowodowane takimi sytuacjami, jak sprawa Misiewicza, czy nazywaniem wszystkich, którzy do wojska przyszli przed 1989 rokiem, sowiecką armią. Weryfikacja żołnierzy według numeru PESEL powoduje, że z armii odchodzą dowódcy, którzy wprowadzali nas do NATO i realizowali pierwsze misje. Twierdzenie, że każdy, kto wstąpił do armii przed przełomem, jest sowieckim żołnierzem, jest równie nieuczciwe jak twierdzenie, że wszyscy, którzy po II wojnie światowej zostali w lesie, są bohaterami.
Co jeszcze szkodzi armii?
Odpowiedzialność zbiorowa. Żołnierze powinni być oceniani indywidualnie i rozliczani ze swoich sukcesów i porażek, a nie z metryki. MON krzywdzi żołnierzy, którzy całe swoje życie oddali ojczyźnie, a ich jedyną winą jest urodzenie się w PRL. Poza tym wyraźnie widać, że nie o pryncypia tu chodzi. Jeśli nie dopuszczamy do służby wojskowych sprzed 1989 roku, to równie dobrze powinno się wyczyścić instytucje publiczne z profesorów i urzędników państwowych sprzed 1989 roku. Odebrać doktoraty, habilitacje itd. Tak dojdziemy do absurdu.
W otoczeniu ministra Macierewicza brakuje ludzi kompetentnych. MON nie tylko pozbawiony jest wizji dowodzenia, ale też nie potrafi przeprowadzić prostych reform naprawiających system dowodzenia, stworzyć odpowiedniej doktryny. Minister Macierewicz nie radzi sobie w podstawowym działaniu, ale za to patetycznie potrafi mówić o niezłomnych Żołnierzach Wyklętych. Potrafi obiecać wszystko.
Sprawa przetargu na caracale rzutuje na wiarygodność MON na świecie?
Kupno caracali przez Polskę byłoby ogromnym nieporozumieniem. Śmigłowiec bez konkretnego przeznaczenia, w takiej cenie, jakby miały złote klamki w środku. Jednak sposób zerwania negocjacji przez stronę polską był niedyplomatyczny i niedopuszczalny. Błędem były ataki pod adresem strony francuskiej, podobnie jak słowa ministra Macierewicza o sprzedaży mistrali za dolara Egiptowi. Szef MON nie powinien kompromitować Polski na arenie międzynarodowej.
Dlaczego kupno caracali byłoby niekorzystne dla polskiej obronności?
Od początu było coś nie tak z tym przetargiem. Był tak rozpisany, żeby Francuzi wygrali. Kupno caracali nie byłoby korzystne dla Polski, co nie zmienia faktu, że negocjacje powinny zostać zakończone inaczej. Wstyd, że średniej wielkości kraj europejski od tylu lat nie potrafi w normalny sposób przeprowadzić przetargu, żeby kupić to, czego wojsko potrzebuje. To skandal.
Czy dr Berczyński powinien odpowiedzieć za „wykończenie caracali"?
Naturalnie. Zachodzą wątpliwości co do uczciwości pana Berczyńskiego, który e-mailem złożył dymisję i wyparował z kraju. Pan Berczyński miał zajmować się wyjaśnianiem katastrofy smoleńskiej, a zaczął zasiadać w radach nadzorczych i zajmować się przetargami. Wygląda to tak, jakby próbował złupić państwo polskie z kilku stron. Powinien stanąć twarzą w twarz z tymi, którzy zarzucają mu oszustwo.
MON kupi bez przetargu trzy samoloty dla VIP-ów od Boeinga. Za maszyny zapłaci ok. 2 mld zł. Dla Boeinga pracował wcześniej przez 21 lat dr Berczyński. Czy mogło dojść do konfliktu interesów?
Być może doszło do lobbingu. Sprawa powinna zostać wyjaśniona, bo wygląda na mało przejrzystą i zachodzi podejrzenie konfliktu interesów. Pytanie, jakie działania podjęły służby, które dopuściły pana Berczyńskiego do tajemnic państwowych.
Sejmowa komisja śledcza powinna zająć się sprawą przetargu w MON?
Jeśli prokuratura ani inne ciała do tego powołane nic w tej sprawie nie zrobią, to tak.
Czy przy MON powinna funkcjonować podkomisja śledcza, która orzekła ostatnio, że do katastrofy smoleńskiej doszło w wyniku bomby termobarycznej?
To powinna być komisja. Ta właściwa, przeznaczona do badania wypadków lotniczych, złożona z ekspertów, mająca wypracowane mechanizmy współpracy z podobnymi ciałami na świecie. Zaniechania poprzedniego rządu wystarczająco komplikują sprawę, często uniemożliwiają dotarcie do niektórych dowodów, by jeszcze dokładać kwiatki w postaci bomby termobarycznej.
Niestety, mam wrażenie, że zespół jest dobierany tak, by pracował pod dawno przygotowaną teorię.
Komisja podległa MON orzekła, że prezydent RP zginął w wyniku wybuchu bomby.
Komuś, kto patrzy na to z zewnątrz, może się to nawet wydawać śmieszne. Mnie do śmiechu nie jest, straciłem w tej katastrofie zbyt wielu przyjaciół i osób, które niezmiernie szanowałem. Trudno mi sobie wyobrazić, co przy każdej takiej „rewelacji" czują ich bliscy.
Czy Antoni Macierewicz sprawdził się na stanowisku szefa MON?
Parę rzeczy zrobił dobrze. Dzięki ministrowi Macierewiczowi po 12 latach nie wyrzuca się żołnierzy za burtę. Szeregowi mają możliwość awansu. Są Wojska Obrony Terytorialnej, które są potrzebne i rozwijają się w dobrym kierunku, bo mają świetną kadrę dowódczą. Minister zapowiedział też ujednolicenie systemu dowodzenia w Wojskach Specjalnych. Również stan jednostki GROM po zmianach jest bardzo dobry. Jest w stanie realizować zdania, do których została wyznaczona, mimo rotacji, która też jest potrzebna.
Rotacja w wojsku może wzbudzić zaniepokojenie przeciętnego obywatela.
Każdy minister ma prawo do zmian. Ale najważniejsza jest ciągłość instytucjonalna i kompetencje. Zmiana rządu z PO na PiS nie może być traktowana jak przejście z Układu Warszawskiego do NATO. Dowódcy, którzy kończyli zagraniczne europejskie uczelnie i są cenieni w sojuszu północnoatlantyckim, powinni być zatrzymani w wojsku. W NATO nie potrafią zrozumieć tego, co się dzieje w polskiej armii. Nie rozumieją, że w nicość wysyła się najbardziej doświadczonych dowódców. Ludzi ze wspaniałymi biogramami, jak gen. Mieczysław Gocuł, który budował pozycję Polski na arenie międzynarodowej i w przyszłości mógłby stanąć na czele NATO.
Czy dzisiaj Polska jest bezpieczniejsza?
Nawet minister Macierewicz nie jest w stanie tak szybko osłabić obronności Polski.
źródło: rp.pl
"Brak kompetencji jest znakiem firmowym ekipy, która przejęła MON"
"Bylejakość sięga najwyższych stanowisk. Kurs generalski można zrobić zaocznie" - mówi gen. Mieczysław Cieniuch w rozmowie z "Rz". B. szef Sztabu Generalnego alarmuje, że odpowiedzią Polski na rosnące zagrożenie jest "obniżenie potencjału obronnego".
Mieczysław Cieniuch był żołnierzem przez ponad 40 lat. Szefem Sztabu Generalnego został w 2010 roku, po katastrofie smoleńskiej. Z armii odszedł trzy lata później.
Generał nie kryje zaniepokojenia tym, co dzieje się w wojsku za czasów rządów Prawa i Sprawiedliwości.
"Kadra jest pod silną presją polityczną. Odbywa się niezrozumiała czystka wśród najlepszych oficerów. Proces modernizacji jest właściwie zatrzymany. Osłabia się potencjał wojsk operacyjnych, kosztem których budowana jest Obrona Terytorialna" - ocenia w rozmowie z Juliuszem Ćwieluchem, w najnowszym numerze tygodnika "Polityka".
Zdaniem gen. Cieniucha, za plus można byłoby uznać podwyżki dla wojska. Ale także w tej sprawie są wątpliwości. Bo jak tłumaczy były wojskowy, już teraz ponad połowę budżetu MON wydaje się na wynagrodzenia i emerytury.
"Jeśli dodatkowo zwiększamy armię, to te kwoty również wzrosną. Co negatywnie odbije się na budżecie na modernizację" - przekonuje Mieczysław Cieniuch.
Znakiem firmowym jest brak kompetencji
Jak ocenia generał, podwyżki uśpiły czujność żołnierzy. Tak samo jak "obniżenie wymagań". "Trzeba mniej umieć, mniej robić. I ta bylejakość sięga nawet najwyższych stanowisk. Kurs generalski można zrobić zaocznie. A nawet nie trzeba go kończyć, a już dostaje się gwiazdkę" - mówi w rozmowie z "Polityką".
"Brak kompetencji jest znakiem firmowym ekipy, która przejęła MON" - ocenia. I krytykuje decyzje resortu dotyczące modernizacji armii. Chodzi nie tylko o słynny przetarg na śmigłowce dla wojska.
"Rząd nie chce Caracali, woli Black Hawki. Co mówili Macierewicz, Szydło, Airbus. I jak się mają do tego fakty?" [KALENDARIUM]
Zdaniem gen. Cieniucha, złe świadectwo kierownictwo MON wystawia też m.in. pomysł budowy w Polsce okrętów podwodnych.
"Fakty są takie, że okręt nawodny, czyli konstrukcję o niebo mniej skomplikowaną od okrętu podwodnego, budujemy 16 lat i końca nie widać. Ludziom można robić wodę z mózgów, obiecując gruszki na wierzbie, ale każdy, kto choć trochę zna się na realiach polskiego przemysłu zbrojeniowego, wie, że to czysta mrzonka" - ocenia były szef sztabu generalnego w rozmowie z "Polityką".
"Nie jesteśmy Afganistanem", czyli po co nam OT''
Gen. Mieczysław Cieniuch przyznaje, że nie jest przeciwnikiem pomysłu tworzenia Obrony Terytorialnej, z którego min. Antoni Macierewicz uczynił jeden ze swoich priorytetów. Ale co do szczegółów, zgłasza uwagi.
''To, że Macierewicz ciągle jest ministrem pokazuje, jak bardzo malowanym premierem jest Szydło''
"Osłabienie regularnej armii i jej kosztem budowanie weekendowego wojska racjonalne nie jest. Nie jesteśmy górzystym i pozbawionym dróg Afganistanem, żeby bronić się za pomocą partyzantki. Regularne wojsko potrzebuje wsparcia, tylko że nie można go budować kosztem armii" - uważa były szef sztabu generalnego.
Według zapowiedzi Antoniego Macierewicza, do 2019 roku OT będzie liczyć ponad 53 tys. żołnierzy. na ich uzbrojenie MON wyda ponad 3,5 mld zł. Dowódcą Wojsk Obrony Terytorialnej jest płk Wiesław Kukuła.
Źródło: tokfm.pl
Spór między MON-em a policją. Chodzi o składowanie broni
20.09.2017r.
MON przedstawiło w zeszłym tygodniu projekt porozumienia Wojsk Obrony Terytorialnej z Komendą Główną Policji. Onet dowiedział się, że KGP ma sporo uwag do propozycji ministerstwa. Nazywa je "koncertem życzeń". Chodzi przede wszystkim o kwestie składowania broni Wojsk Obrony Terytorialnej w obiektach policji.
· Wojska Obrony Terytorialnej chcą przechowywać broń w magazynach policji. – Porozumienie, które teraz procedujemy, ma stworzyć taką możliwość – mówi rzecznik WOT
· Treść porozumienia nie była konsultowana z Komendą Główną Policji. Dlatego KGP wysłało projekt do konsultacji w komendach wojewódzkich
· Gen. Adam Rapacki: – Rodzą się obawy, że WOT jest przygotowywany do działań wewnętrznych, czyli np. przywracania porządku publicznego w kraju w sytuacjach kryzysowych
Projekt porozumienia zgłoszony przez MON wzbudził duże kontrowersje. Były szef resortu obrony Tomasz Siemoniak, stwierdził nawet, że "Macierewicz z Błaszczakiem tworzą nowe ORMO". W ten sposób nawiązywał do istniejącej od 1946 roku do końca PRL paramilitarnej organizacji ochotników wspierających Milicję Obywatelską.
MON wydał w tej sprawie oświadczenie, gdzie argumentował, że "celem porozumienia jest stworzenie warunków do efektywnego współdziałania instytucji wyłącznie w ramach określonych ich ustawowymi zadaniami".
"Jednocześnie, odnosząc się do wybranych komentarzy i opinii, ponownie kategorycznie protestujemy przeciwko publicznemu porównywaniu żołnierzy Wojska Polskiego do PRL-owskich formacji takich jak ORMO, które tworzone były na potrzeby komunistycznego aparatu represji. Porównania takie odbieramy jako szarganie dobrego imienia żołnierza Wojska Polskiego. Przypominamy, że naszą misją jest obrona i wspieranie lokalnych społeczności" – napisało w oświadczeniu MON.
"Koncert życzeń MON-u"
Okazuje się jednak, że treść porozumienia nie była w żaden sposób konsultowana z Komendą Główną Policji. Dlatego KGP wysłało projekt do konsultacji w komendach wojewódzkich i na razie nie chce go oficjalnie komentować. O sprawie pierwszy napisał portal TVN24.
Onet dowiedział się, że zastrzeżeń do projektu jest sporo. – Na razie jest to jedynie koncert życzeń MON-u. Natomiast jest tam zawartych wiele rzeczy, których nie chcielibyśmy robić. W najbliższym czasie prześlemy swoje uwagi ministerstwu – powiedział nam anonimowo jeden z funkcjonariuszy.
Ustaliliśmy, że główna oś sporu dotyczy kwestii składowania broni przez Wojska Obrony Terytorialnej. MON chciałby umieścić ją w magazynach komend powiatowych policji. Jak czytamy w oświadczeniu – "do czasu utworzenia niezbędnej własnej infrastruktury".
Na to jednak nie chce się zgodzić KGP. – Po pierwsze nie chcemy jej ochraniać, bo z jakiej racji nasze siły mają być poświęcone na takie działania? Po drugie nie chcemy zajmować się przyjmowaniem i wydawaniem tej broni. Dlaczego mielibyśmy brać za to odpowiedzialność? – mówi nasz informator.
Taka reakcja ze strony KGP nie dziwi gen. Adama Rapackiego, byłego wiceszefa policji i byłego podsekretarza stanu w MSWiA. – Policja nie ma tak rozbudowanej sieci obiektów, w których można byłoby przechowywać tego rodzaju broń. W jednostkach są skromniutkie magazyny, w których głównie przechowywana jest broń krótka i nie ma miejsca np. na wyrzutnie antyczołgowe – tłumaczy.
– WOT musi oprzeć magazynowanie broni na bazie wojskowej. Co prawda nie ma wszędzie takiego pokrycia, ale muszą jakoś temu zaradzić. Po stronie MON-u jest pomysł, żeby zepchnąć to na policję, ale ona nie ma na to warunków, poza tym generowałoby to dla niej spore koszty – dodaje.
WOT: chcemy przechowywać broń w magazynach policji
– Porozumienie ma otworzyć możliwość przechowywania naszej broni w magazynach, czy depozytach policji. Ten dokument ma też być podstawą do zawierania współpracy na niższych szczeblach. Chodzi o dowódców brygad OT i komendantów wojewódzkich. Na razie nie było jednak jeszcze rozmów o szczegółach – mówi Onetowi ppłk Marek Pietrzak, rzecznik prasowy WOT.
Dodaje również, że obecnie sprawdzane są obiekty, które zgłaszają samorządy, wojsko oraz osoby prywatne. – Propozycji jest sporo i sądzę, że będziemy wkrótce dysponować odpowiednią infrastrukturą. Jednak tam, gdzie pojawią się problemy, liczymy na współpracę ze służbami – podkreśla ppłk Pietrzak.
Już w ubiegłym roku pojawił się pomysł, by broń dla żołnierzy OT była składowana na posterunkach policji. Były nawet w tej sprawie prowadzone rozmowy. Badano, czy na komisariatach jest miejsce i czy policja ma możliwości, by broń przechowywać. Okazało się, że tak, lecz w ograniczonym zakresie i tylko w odniesieniu do pistoletów oraz niektórych rodzajów broni długiej.
Policja wyszkoli żołnierzy WOT-u?
Dużo wątpliwości budzi też kwestia szkolenia żołnierzy WOT przez policję. Porozumienie zawiera takie punkty jak "współpraca szkoleniowa" czy "doskonalenie metodyki wykonywania zadań i czynności służbowych". Nieoficjalnie mówi się o tym, że "terytorialsi" mieliby kształcić się w Wyższej Szkole Policji w Szczytnie. Miałoby się to wiązać z zamknięciem tych kierunków studiów, które dzisiaj są dedykowane cywilom.
Te założenia również krytykuje gen. Rapacki. – W policji brakuje ośrodków szkoleniowych. Te, które istnieją, są wykorzystywane w sposób maksymalny. A i tak obecne szkolenie podstawowe funkcjonariuszy, które trwa niespełna sześć miesięcy, powinno być zdecydowanie wydłużone. Tylko nigdy nie było czasu i pieniędzy. Tak, że jeśli policjanci mieliby tu jeszcze ustąpić, a w to miejsce mieliby wejść żołnierze z WOT, to uważam, że byłby to potężny błąd – przekonuje były wiceszef policji.
– Słyszałem o tym, lecz te informacje nie są prawdziwe. Porozumienie nie ma nic wspólnego z tym, że policja zajęłaby się szkoleniem żołnierzy WOT – mówi ppłk Pietrzak.
Te informacje dementuje również Komenda Główna Policji. – W grę wchodzą oczywiście wspólne szkolenia, tak jak się to dzieje przy okazji ćwiczeń z innymi rodzajami sił zbrojnych. Możemy też udostępniać WOT-owi infrastrukturę szkoleniową, ale już szkolenia np. z zakresu działań bojowych, czy taktyki pozostają w gestii wojska – mówi Mariusz Ciarka, rzecznik prasowy KGP.
Wyższa Szkoła Policji w Szczytnie również dementuje informacje, jakoby miała zajmować się szkoleniem "terytorialsów". – Na razie nic takiego nie ma miejsca. Żadnych rozmów w tej sprawie nie było – ucina Marcin Piotrowski, rzecznik prasowy uczelni.
"Porozumienie z WOT to standard"
Zarówno MON, jak i KGP uważają jednak, że samo porozumienie między policją a WOT-em nie jest niczym wyjątkowym i przytaczają innego tego typu dokumenty, m.in. zawarte w 2014 roku porozumienie między KGP a Dowódcą Generalnym Rodzajów Sił Zbrojnych.
"Ważnym obszarem współdziałania, które umożliwi porozumienie, będzie współpraca formacji w sytuacjach kryzysowych. Do takich zadań będą należały chociażby poszukiwania osób zaginionych z wykorzystaniem dronów, którymi będą dysponowały Wojska Obrony Terytorialnej czy też reakcja na zdarzenia losowe w tym pogodowe o średniej i dużej skali" – tłumaczy MON.
Sama kwestia zawarcia porozumienia między policją a WOT-em nie dziwi dr. Krzysztofa Liedela, specjalistę z zakresu terroryzmu międzynarodowego z Collegium Civitas.
– W założeniu Wojska Obrony Terytorialnej mają działać m.in. w dużych aglomeracjach miejskich. W związku z tym żołnierze WOT-u muszą nabyć też pewne umiejętności z zakresu takich działań prewencyjnych jak kontrola samochodów, legitymowanie, pilnowanie posterunków czy przeszukiwanie baz danych. Jeśli więc takie porozumienie nie byłoby nadużywane, to jest ono jak najbardziej wskazane – argumentuje dr Liedel.
Podkreśla jednocześnie, że sam nie jest entuzjastą Wojsk Obrony Terytorialnej. – Jestem zwolennikiem profesjonalnej armii i uważam, że jakikolwiek struktury "amatorskie" niewiele wnoszą efektywnego – konkluduje.
Więcej wątpliwości w sprawie porozumienia WOT-u z policją ma gen. Rapacki. – Rodzą się obawy, że WOT jest przygotowywany do działań wewnętrznych, czyli np. przywracania porządku publicznego w kraju w sytuacjach kryzysowych. A jestem zdecydowanym przeciwnikiem takich rozwiązań, bo żołnierze – w przeciwieństwie do policjantów – są przygotowywani do zabijania ludzi – zaznacza.
Przedruk: onet.pl
Macierewicz walczy z szefem sztabu generalnego
24.11.2017 rok
Kolejny konflikt ministra obrony z kluczowym generałem. Antoni Macierewicz zwalcza szefa sztabu generalnego gen. Leszka Surawskiego. Według informacji Onetu, generał rozważa odejście z armii. Spór o generała to kolejny element wojny między Macierewiczem a prezydentem Andrzejem Dudą.
Gen. Leszek Surawski kieruje Sztabem Generalnym zaledwie od stycznia tego roku, a już w armii i wśród polityków pojawiają się zapowiedzi jego odejścia. Powód? Konflikt z Antonim Macierewiczem. Szkopuł w tym, że do niedawna Surawski uważany był za faworyta ministra - to dzięki poparciu Macierewicza został szefem sztabu.
Prezydent wsparł generała
Gdy Macierewicz obejmował stery MON jesienią 2015 r., szefem sztabu był gen. Mieczysław Gocuł. Nigdy nie był człowiekiem ministra - został szefem sztabu za rządów Platformy, a PiS przedłużył mu misję tylko dlatego, że latem 2016 r. odbywał się kluczowy szczyt NATO w Warszawie, na którym zapadły decyzje o wysłaniu do Polski sojuszniczych wojsk.
Taka była umowa z generałem - po szczycie podał się do dymisji. Macierewicz na jego miejsce zaproponował gen. Leszka Surawskiego, pancerniaka z doświadczeniem w Dowództwie Generalnym Rodzajów Sił Zbrojnych (czyli strukturze odpowiadającej m.in. za wojska lądowe, siły powietrzne, marynarkę wojenną oraz wojska specjalne). - To nie był do końca człowiek Macierewicza. Ale Macierewicz nie bardzo miał kogo wyznaczyć. Szukał człowieka, przez którego mógłby ręcznie sterować armią - twierdzi nasz rozmówca, były wysokiej rangi urzędnik MON. Podobne głosy słyszymy w Pałacu Prezydenckim.
Choć Andrzej Duda miał innego kandydata na szefa sztabu, to ustąpił Macierewiczowi i wręczył Surawskiemu nominację. - Szybko okazało się, że Surawski to oficer, którym nie da się po prostu ręcznie sterować - mówi nasz rozmówca, współpracownik prezydenta. Zaledwie po kilku miesiącach doszło do tarć między Macierewiczem a Surawskim. A prezydent wsparł generała.
Wojna o wojennego wodza
Pierwsza wojna wybuchła o wojnę. Wedle obowiązującego od czasów Platformy systemu dowodzenia, w armii istnieje stanowisko dowódcy na czas wojny — to Naczelny Dowódca Sił Zbrojnych RP. Wiosną Macierewicz postanowił obsadzić na tym stanowisku gen. Jarosława Mikę, jednego ze swych faworytów, zaangażowanego w tworzenie Wojsk Obrony Terytorialnej.
Według informacji Onetu, zdziwiło to Pałac Prezydencki. Współpracownicy prezydenta przypomnieli Macierewiczowi, że zapowiedział zmianę systemu kierowania armią odziedziczonego po Platformie, tak aby zlikwidować stanowisko dowódcy na czas wojny. W takiej sytuacji najważniejszym wojskowym stałby się szef sztabu. — Po co powoływać nowego generała na stanowisko przeznaczone do likwidacji? Logiczne było, aby do czasu uchwalenia zmian szef sztabu był jednocześnie dowódcą na czas wojny — twierdzi nasz rozmówca z otoczenia prezydenta.
Brakująca gwiazdka generała
Macierewicz uległ, ale Surawskiemu nie darował. Generał ma trzy gwiazdki, podczas gdy szef sztabu powinien być generałem czterogwiazdkowym — choćby po to, aby miał odpowiednio wysoką rangę w relacjach z sojusznikami z NATO. Tyle że Macierewicz ani myślał przyznawać Surawskiemu czwartej gwiazdki generalskiej. Według ustaleń Onetu, nazwisko generała nie znalazło się na żadnej z list do nominacji, które Macierewicz w tym roku skierował do prezydenta. Było tam za to nazwisko gen. Miki, który aspiruje do trzeciej gwiazdki, która ma mu otworzyć szanse na wyższe stanowiska w armii.
Prezydent propozycje generalskie ministra wyrzucił hurtem do kosza. I zapowiedział, że nie powoła nowych generałów, chyba że Macierewicz spełni jego warunki. Jednym z nich jest właśnie kolejna gwiazdka generalska dla Surawskiego.
W ten sposób konflikt o szefa sztabu stał się elementem większej wojny między Dudą a Macierewiczem. Co na to generał? Według naszych informacji, zdaje sobie sprawę, że na dłuższą metę nie jest w stanie funkcjonować w kontrze do ministra obrony, nawet przy wsparciu prezydenta. Dlatego też może odejść ze stanowiska w ciągu kilku miesięcy. Pałac Prezydencki już wysyła MON sygnały, że nie ma możliwości, aby nowym szefem sztabu został macierewiczowski faworyt gen. Mika.
Żródło: onet.pl
POLITYCZNA PANIKA OPOZYCJI
art. Jolanty Kamińskiej (przedruk)
Przed głosowaniem nad projektem komitetu "Ratujmy kobiety 2017" zarówno Nowoczesna, jak i PO popełniły błędy, ale to, co stało się już po nim, jest przykładem totalnej politycznej paniki - komentuje w rozmowie z Interią dr Olgierd Annusewicz, politolog z Uniwersytetu Warszawskiego.
W środę w Sejmie odbyło się pierwsze czytanie dwóch obywatelskich projektów dotyczących aborcji. Pierwszy, przygotowany przez komitet "Ratujmy Kobiety 2017", zakładał liberalizację obowiązujących przepisów, m.in. prawo do przerywania ciąży na żądanie kobiety do końca 12. tygodnia, przywrócenie tzw. antykoncepcji awaryjnej bez recepty i - co wzbudziło najwięcej kontrowersji - możliwość podjęcia samodzielnej decyzji o przerwaniu ciąży przez 15-latkę.
W drugim projekcie, złożonym przez komitet obywatelski #Zatrzymaj Aborcję, zaproponowano wykreślenie z obowiązującej ustawy przesłanki zezwalającej na legalne przerwanie ciąży ze względu na ciężkie wady płodu.
To właśnie on trafił do dalszych prac sejmowych.
Pierwszy przepadł, co rozpętało polityczno-medialną burzę.
Za odrzuceniem projektu prezentowanego przez Barbarę Nowacką głosowało 202 posłów, przeciw było 194, siedmiu wstrzymało się od głosu. Kością niezgody stali się nie tylko ci posłowie, którzy opowiedzieli się przeciw temu projektowi, ale i ci którzy podczas głosowania byli nieobecni w Sejmie lub wyciągnęli karty - co oznacza, że poseł nie bierze udziału w głosowaniu.
Barbara Nowacka przekonywała, że przed głosowaniem liderzy Nowoczesnej i PO Katarzyna Lubanuer i Grzegorz Schetyna zdeklarowali poparcie dla jej projektu. W PO wprowadzono w tej sprawie dyscyplinę, a w Nowoczesnej rekomendowano posłom jak mają głosować.
"W 2015 zabrakło kilku głosów by Ziobro stanął przed Trybunałem Stanu. Byłoby inaczej! Dziś 9 głosów by Ratujmy Kobiety do komisji. Opozycjo, gdzie byliście dziś! 39 nieobecnych!" - napisała Barbara Nowacka na Twitterze tuż po głosowaniu.
39 - tyle posłów PO i Nowoczesnej nie głosowało nad tym projektem. Ponadto Paweł Pudłowski (Nowoczesna) wstrzymał się od głosu, a posłowie PO Joanna Fabisiak, Marek Biernacki i Jacek Tomczak opowiedzieli się za jego odrzuceniem.
Oliwy do ognia dolał fakt, że za skierowaniem projektu środowisk lewicowych do dalszych prac w komisji głosowało aż 58 posłów PiS, w tym lider partii Jarosław Kaczyński, szef klubu Ryszard Terlecki, Mariusz Błaszczak, Jarosław Gowin, Antoni Macierewicz, a nawet zaciekle atakująca "lewactwo" Krystyna Pawłowicz.
Afera wybuchła na Twitterze. Zaczęto udostępniać "listy hańby" piętnując posłów, którzy wyłamali się z partyjnego szeregu i postąpili - jak potem tłumaczyło wielu z nich - zgodnie z własnymi przekonaniami.
"Sprytne posunięcie PiS"
- To głosowanie miało wyłącznie charakter symboliczny. Nie miałoby najmniejszego wpływu na kształt systemu prawnego w Polsce. Nawet gdyby ten projekt przeszedł dalej, to w obecnym parlamencie nie miałby szans na wejście w życie - mówi dr Olgierd Annusewicz.
Prawo i Sprawiedliwość ma większość w Sejmie, a co za tym idzie również w komisjach, dlatego prędzej czy później odrzuciłoby ten projekt, a cała złość komitetu "Ratujmy Kobiety 2017" skupiłaby się właśnie na partii władzy.
- Posłowie PiS zagłosowali za wysłaniem ustawy do komisji, bo wiedzieli, że nie oznacza to jej poparcia. To bardzo sprytne posunięcie. Teraz nie sposób na poważnie zarzucić Kaczyńskiemu, że chce powrotu do "średniowiecza", bo wina leży po stronie opozycji - stwierdza politolog.
Z sytuacji, która dla PiS miała być sporym kłopotem, partia wychodzi - przynajmniej na razie - obronną ręką, za to opozycja wpadła w tarapaty.
- Obie partie PO i Nowoczesna, a właściwie ich kierownictwo, kompletnie nie poradziło sobie ze zrozumieniem znaczenia symboliki tego głosowania. Jeśli mamy do czynienia z ważną ustawą to szef klubu parlamentarnego stara się doprowadzić do sytuacji, w której wynik glosowania jest zgodny z politycznym interesem - mówi Annusewicz.
- W momencie, kiedy władze klubów wiedziały, że uzyskanie jednomyślności będzie praktycznie niemożliwe, powinny zmienić przekaz i przygotować opinię publiczną na to, że pewna grupa posłów nie poprze projektu komitetu "Ratujmy kobiety 2017" - kontynuuje.
Błędy Platformy
W opinii politologa, liderzy PO powinni przygotować się na to, że posłanka Fabisiak, czy poseł Biernacki, albo nie wezmą udziału w takim głosowaniu, albo zagłosują przeciw.
W poprzednich głosowaniach, kiedy w grę wchodziły podobne projekty, posłowie ci byli przeciw. Co więcej, kiedy półtora roku temu w Sejmie głosowano po raz pierwszy nad skierowaniem do komisji projektu zakładającego liberalizację aborcji, firmowanego przez Barbarę Nowacką, aż 13 posłów PO opowiedziało się za jego odrzuceniem.
Jeśli szefostwu PO nie udało się przekonać posłów, że to głosowanie ma jedynie wymiar symboliczny, bo de facto nie poparliby wprowadzenia przepisów liberalizujących prawo aborcyjne, to zdaniem eksperta, powinni byli zmienić przekaz.
- Jeszcze przed głosowaniem mogli powiedzieć, że jest to sprawa związana z sumieniem, a PO nigdy nie stosowała przemocy wobec sumień swoich posłów - stwierdza dr Annusewicz.
- Narzucenie dyscypliny w tym głosowaniu było błędem, także dlatego, że było to sprzeczne z wartościami PO, by nie narzucać dyscypliny partyjnej w sprawach o charakterze światopoglądowym - dodaje.
W rezultacie trzech posłów zostało wyrzuconych z PO, a w przypadku pozostałych 29, którzy nie głosowali, partia zapowiedziała, że zostaną ukarani.
Opinia publiczna zapamięta zaś Marka Biernackiego, który o wyrzuceniu z klubu dowiedział się od dziennikarki.
- Jestem zszokowany, że dowiaduję się od państwa, a nie od zarządu partii - powiedział w rozmowie z Justyną Dobrosz-Oracz. - Zawsze głosowałem według własnego sumienia, nie można łamać kręgosłupa ludziom - dodał.
- Na pewno nie jest łatwo partii opozycyjnej pozbyć się trzech posłów, zwłaszcza w aktualnej sytuacji sondażowej. Wyrzucenie ich jest po prostu pochodną błędów, które zostały popełnione przed głosowaniem - ocenia dr Olgierd Annusewicz.
Jak zauważa, siłą PO były tzw. szerokie skrzydła. I nadal mogło tak być. Konserwatywni wyborcy mogli widzieć dla siebie zatokę w PO, którą tworzyli tacy ludzie jak Joanna Fabisiak, czy Marek Biernacki.
Teraz są oni łakomym kąskiem dla obozu Zjednoczonej Prawicy. - Gdybym był Jarosławem Gowinem, to już dawno byłbym po rozmowie z Markiem Biernackim - stwierdza Annusewicz i przypomina, że wyrzucony z PO Biernacki jest politykiem cieszącym się dużym poparciem, o czym świadczą jego wysokie wyborcze wyniki.
Rozgoryczenie w Nowoczesnej
Słów krytyki nie brakuje też pod adresem Nowoczesnej. Z doniesień medialnych wynika, że szefowa partii Katarzyna Lubnauer i szefowa klubu Kamila Gasiuk-Pihowicz wiedziały, że co najmniej trzech posłów nie poprze projektu Nowackiej. Same miały im zasugerować, by po prostu nie głosowali. Nie zorientowały się jednak, że taką decyzję podejmie aż 10 osób.
Po głosowaniu trójka posłów - Joanna Scheuring-Wielgus, Joanna Schmidt i Krzysztof Mieszkowski - zdecydowali o zawieszeniu na miesiąc swojego członkostwa w partii w ramach protestu wobec postawy ich kolegów z ugrupowania.
- Jestem rozgoryczona. Chcę, żeby to był zimny prysznic, żeby w trakcie wewnętrznych rozmów zastanowić się nad tożsamością Nowoczesnej - mówi mi Joanna Scheuring-Wielgus.
Czy po miesiącu odwiesi swoje członkostwo? Na razie tego nie wie. Na jej decyzję wpłyną wewnątrzpartyjne rozmowy.
- Najważniejsze jest to, że daliśmy sygnał naszym kolegom, że naprawdę stoimy nad przepaścią, i trzeba podjąć konstruktywne decyzje i wrócić do korzeni - przekonuje posłanka.
Kto jest winny wizerunkowego blamażu związanego z niefortunnym głosowaniem?
- Zawsze odpowiedzialni są ci, którzy zarządzają, i powinni wziąć tą odpowiedzialność na swoje barki - stwierdza i dodaje, że zabrakło rozmowy.
Partia ukarała niegłosujących posłów naganami i karami finansowymi w wysokości tysiąca złotych. Koniec także z głosowaniem zgodnie z własnymi przekonaniami, Nowoczesna zapowiedziała, że powoła rzecznika dyscypliny.
Zarządzanie ryzkiem politycznym
- Ta sytuacja pokazała, że opozycja ma problem z zarządzaniem ryzykiem politycznym wynikającym z ich własnej działalności. Nie przewidziano, co się może wydarzyć, politycy nie byli przygotowani na ten "czarny scenariusz", a przecież można było przewidzieć, że wydarzenia przybiorą podobny obrót - przekonuje dr Olgierd Annusewicz.
Władze obu partii pogubiły się, posłowie podzielili, a przedstawicielki komitetu "Ratujmy Kobiety 2017" nie zostawiały na obu partiach suchej nitki. PiS mógł tylko zacierać ręce.
Źródło: fakty interia
’’Żołnierze wyklęci’’
01.03.2018
- W każdym dużym zbiorowisku ludzkim, a historycy szacują, że przez powojenne podziemie przewinęło się około 120 tysięcy osób, występuje cały wachlarz postaw. Zdarzają się ludzie wspaniali, ale też ludzie, których czynów nie da się usprawiedliwić walką o niepodległy byt Państwa Polskiego. W "Skazach na pancerzach" chciałem pokazać, jak było w rzeczywistości. Spojrzeć na sprawę w sposób wyważony. Nie uprawiać ani "czarnej", ani "białej" propagandy. Pokazać zarówno cienie, jak i blaski epopei "wyklętych". Niestety, takie podejście jest w Polsce rzadkie - tak o najnowszej książce opisującej "czarne karty epopei żołnierzy wyklętych" mówi Interii autor Piotr Zychowicz.
Artur Wróblewski, Interia: "Żołnierze wyklęci" mają pecha. Komuniści w bezimiennych grobach prawie skutecznie zakopali pamięć o nich. Kiedy wreszcie ich historia została odsłonięta i uratowana, stali się przedmiotem politycznych przepychanek między partią rządzącą a opozycją.
Piotr Zychowicz, autor "Skaz na pancerzach": Coś w tym jest. W PRL powojenne podziemie było przedmiotem nieprawdopodobnej kampanii nienawiści ze strony komunistycznej władzy i propagandy. Historia "wyklętych" była przez komunistów wulgaryzowana. Przedstawiano ich jako reakcyjne podziemie walczące z władzą ludową. "Wyklęci" byli określani mianem "faszystów" i "zbrodniarzy". Przez pryzmat nielicznych incydentów, w których "żołnierze wyklęci" rzeczywiście popełniali przestępstwa, propaganda starała się przedstawić całe podziemie. Po 1989 roku, po odzyskaniu przez Polskę niepodległości, nadal działają środowiska niechętne legendzie "żołnierzy wyklętych", które stosują bardzo podobne chwyty. Przykładem może być kampania "Wyklęci - przeklęci".
- Natomiast jest też i druga narracja, która jest reakcją na tą pierwszą - czyli bezkrytyczna apologia. O ile tam mamy do czynienie z legendą czarną jak smoła, to w tym przypadku legenda "wyklętych" jest biała jak śnieg. Według niej wszyscy "wyklęci" byli nieskazitelnymi bohaterami, żaden z nich nie popełnił niegodnego czynu - byli aniołami kroczącymi po ziemi.
- W tym sensie rzeczywiście można powiedzieć, że "wyklęci" nie mają szczęścia. Historia podziemia powojennego stała się przedmiotem sporu między dwoma ścierającymi się frakcjami politycznymi. A kiedy politycy biorą się za historię, to się musi skończyć propagandą, uproszczoną wersją wydarzeń. Prawdziwa historia jest bowiem pełna półcieni, niuansów i sprzeczności. W każdym dużym zbiorowisku ludzkim, a historycy szacują, że przez powojenne podziemie przewinęło się około 120 tysięcy osób, występuje cały wachlarz postaw. Zdarzają się ludzie wspaniali, ale też ludzie, których czynów nie da się usprawiedliwić walką o niepodległy byt Państwa Polskiego. W "Skazach na pancerzach" chciałem pokazać, jak było w rzeczywistości. Spojrzeć na sprawę w sposób wyważony. Nie uprawiać ani "czarnej", ani "białej" propagandy. Pokazać zarówno cienie, jak i blaski epopei "wyklętych". Niestety, takie podejście jest w Polsce rzadkie.
Czy na negatywne postrzeganie "żołnierzy wyklętych" nie wpływa również fakt, że część opinii publicznej czy też historyków nie traktuje sowieckiego komunistycznego reżimu jako totalitaryzmu równie złowrogiego jak nazizm?
- Stanowisko zajmowane w debacie na temat "żołnierz wyklętych" w dużej mierze zależy od stosunku do PRL. Dla tych, którzy uważają, że wkroczenie Sowietów w 1944 roku na terytorium Polski było "wyzwoleniem", a PRL suwerennym państwem - podziemie niepodległościowe jest formacją antypaństwową. Natomiast dla tych, którzy - tak jak ja - rok 1944 uważają za początek kolejnej okupacji, "żołnierze wyklęci" są bohaterami słusznej sprawy. Uważam, że ci ludzie bili się o niepodległość Polski i wolność jednostki. Rzucili wyzwanie najpotworniejszemu totalitarnemu systemowi w historii ludzkości. Dlatego jestem dumny z "żołnierzy wyklętych", wszystkich ich antykomunistycznych akcji: zasadzek, pułapek, bitew, potyczek, rozbitych posterunków milicji i ubecji. Natomiast ta duma i ogólna pozytywna ocena podziemia, nie może oznaczać, że w imię pięknej legendy będziemy pudrować nasze dzieje i patriotyczną gumką myszką usuwać epizody, które nie pasują do "anielskiej" opowieści. Moim zdaniem trzeba pisać tak jak było, a w historii nie może być żadnych tematów tabu. Trzeba w uczciwy i obiektywny sposób przedstawiać blaski i cienie z dziejów "żołnierzy wyklętych" i poszczególnych dowódców. Tylko wówczas otrzymamy obraz prawdziwy.
- Oczywiście, można uznać, że społeczeństwo "nie dorosło do prawdy". To jest pogląd, z którym spotkałem się podczas kilku dyskusji. Moi adwersarze postulowali, że o tzw. "sprawach trudnych" należy pisać w niszowych periodykach o nakładzie między 50 a 100 egzemplarzy. A dyskutować na ten temat mogą wyłącznie specjaliści, w czterech ścianach gabinetów w instytutach historii. Zwykli ludzie potrzebują zaś upiększonych mitów. Historii "ku pokrzepieniu serc", z której wypreparuje się wszystkie wydarzenia mniej chwalebne. Ja się z takim podejściem nie zgadzam. Uważam, że Polacy nie są małymi dziećmi i zasługują na prawdę, każdy człowiek powinien mieć możliwość samodzielnego wyciągnięcia wniosków i wyrobienia sobie opinii.
"Skazy na pancerzach" to książka napisana, by pokazać prawdę historyczną o "żołnierzach wyklętych". Pan jest historykiem, proszę mi powiedzieć dlaczego niektórzy historycy w Polsce boją się konfrontacji z faktami?
- Być może to będzie zaskakujące, ale uważam, że te intencje są często szczytne. To przede wszystkim patriotyzm. Tylko - w moim przekonaniu - jest to patriotyzm źle pojęty. Historyk, publicysta historyczny czy dziennikarz przede wszystkim powinien służyć prawdzie, a dopiero potem powinien służyć Polsce. Niestety, a mówię to z wielkim bólem serca, są ludzie, którzy uważają, że jest na odwrót. Często są to badacze rozkochani - tak jak ja - w dziejach "żołnierzy wyklętych". Są to ludzie, którzy - tak jak ja - ze wzruszeniem obserwują wielkie zainteresowanie "żołnierzami wyklętymi", ekshumacje na Łączce czy wprowadzenie Narodowego Dnia Pamięci Żołnierzy Wyklętych. Są to wreszcie ludzie, którzy - tak jak ja - irytują się i denerwują, kiedy widzą, że część mediów powtarza kłamstwa komunistycznej propagandy. Tu jednak kończy się nasza zgodność. Historycy i publicyści, o których mowa uważają bowiem, że aby chronić legendę "wyklętych" należy tuszować niewygodne fakty. Albo starać się je za wszelką cenę usprawiedliwić. Przekonują, że nie powinno się dawać amunicji przeciwnikom podziemia. Ja uważam inaczej. Uważam, że historia była taka jaka była i zmieniać jej nie wolno. Jesteśmy to winni nie tylko prawdzie, ale też i ofiarom, do których trzeba podchodzić z empatią. Ci ludzie, którzy zginęli - podkreślam - w nielicznych zbrodniach dokonanych przez "żołnierzy wyklętych", to byli nasi bliźni. Ludzie tacy sami jak my, którzy nie zostali wyłączeni spod boskiego przykazania "nie zabijaj" tylko dlatego, że byli Ukraińcami, Białorusinami czy Litwinami. Historia "żołnierzy wyklętych" jest na tyle piękna i na tyle wspaniała, że obroni się bez patriotycznego pudru i szminek.
Czy nie uważa pan, że mit i legenda "żołnierzy wyklętych" trochę wymknęły się z spod kontroli i zaczęły żyć życiem własnym, jakby obok historycznych naukowych ustaleń? Stała się zjawiskiem popkulturowym na skalę dotąd niespotykaną w naszym kraju. Czy nie zaskakuje fakt, że w rankingu młodzieży popularności "żołnierze wyklęci" wyprzedzili powstańców warszawskich?
- No cóż, przyznam, że mnie również bliższa jest tradycja "żołnierzy wyklętych", niż tradycja Powstania Warszawskiego. Historia Powstania Warszawskiego, to jest historia wielkiego heroizmu chłopców i dziewcząt z Armii Krajowej, którzy walczyli jak lwy przez 63 dni walczyli z Niemcami. Ale jest to również historia braku odpowiedzialności dowództwa Armii Krajowej, które wywołało powstanie w tak niesprzyjających okolicznościach. To również historia przerażającej gehenny 150 tysięcy mieszkańców stolicy, którzy zostali pogrzebani pod gruzami Warszawy. Jest to wreszcie historia naiwności politycznej - powstańcze dowództwo liczyło przecież na pomoc Stalina i liczyło, że będzie mogło w Warszawie z bolszewikami współpracować.
- Historia "żołnierzy wyklętych" jest inna. To historia samotnych wilków. Oni nie zasłaniali się kobietami i dziećmi, walczyli w lasach ścierając się pierś w pierś z komuną. To historia tragicznych wojowników przegranej sprawy. Oni wiedzieli, że są skazani na klęskę, a mimo to bili się do ostatniego pocisku. Wydaje mi się, że to jest opowieść niezwykle pociągająca dla młodych ludzi.
- Proszę zwrócić uwagę, że najfajniejsze rzeczy rodzą się spontanicznie, w kontrze. A obecna moda na "żołnierzy wyklętych" narodziła się właśnie oddolnie. Polska młodzież w pewnym momencie odkryła ich historię i zaczęła tworzyć murale, robić koszulki, tatuaże, oprawy na stadionach piłkarskich... To było spontaniczne i żywiołowe. Dopiero później politycy podczepili się pod ten fenomen, aby nabić sobie słupki poparcia. W momencie, kiedy kult "wyklętych" przestał być spontaniczny, a stał się kultem urzędowo-państwowym, kiedy przestali go kreować samorzutnie działający patrioci, a zaczęli urzędnicy na państwowej pensji - ten kult stracił wiele swojego uroku. I przestał być tak bardzo atrakcyjny.
Jeżeli już jesteśmy przy temacie polityków... Choć sondaże na to nie wskazują, to czy w przyszłości, przy ewentualnej zmianie ekipy rządzącej, może dojść do wygaszenie legendy "wyklętych"?
- Nie. Mam nadzieję, że nie. Oczywiście pytanie, o jakiej opozycyjnej partii politycznej mówimy? Jeżeli wybory wygrałaby Platforma Obywatelska, to temu kultowi nic nie grozi. To przecież prezydent Bronisław Komorowski ustanowił Narodowy Dzień Pamięci Żołnierzy Wyklętych. Popularność podziemia niepodległościowego jest tak olbrzymia, że żaden racjonalnie myślący polityk nie naraziłby się wyborcom, próbując dokonać amputacji tej części naszej narodowej pamięci. Oczywiście inna sytuacja byłaby, gdyby do władzy doszła jakaś ultralewacka frakcja. Wtedy rzeczywiście taka próba pewnie zostałaby podjęta. Mówimy jednak o sytuacji hipotetycznej - szanse na to, żeby w Polsce tego typu formacja wygrała wybory, są równe temu, że meteoryt spadnie na Pałac Kultury w Warszawie. Z tego powodu jestem spokojny o kult "żołnierz wyklętych". Jednocześnie mam jednak nadzieję, że politycy nie zrażą opinii publicznej do "wyklętych" zbytnim przesładzaniem ich obrazu. Ludzie na dłuższą metę nie kupują bowiem historii o nieskazitelnych bohaterach bo, jak wiadomo, nieskazitelni bohaterowie występują wyłącznie w bajkach.
- Czy budowanie świadomości Polaków na legendzie "żołnierzy wyklętych" jest słuszne i opłacalne? Czy nie zdrowiej byłoby nakłonić rodaków do zainspirowania się wybitnymi kompozytorami, dajmy na to Fryderykiem Szopenem, czy też genialnymi naukowcami o arcyciekawym życiorysie, jak Tadeusz Sendzimir, Stefan Banach czy Erazm Jerzmanowski? Ja wiem, że łatwiej jest zainteresować żołnierzem biegającym z karabinem niż naukowcem z próbówkami, ale może budowanie tożsamości na takich fundamentach byłoby bardziej "zyskowne", pożyteczniejsze dla społeczeństwa i przyszłości kraju? Może w ten sposób udałoby się wyrwać z zaklętego kręgu "Polaków bohaterów albo ofiar", o czym możemy przeczytać w książce?
- A Pan w wolny wieczór jaki film wolałby obejrzeć? Wojenny czy obyczajowy? Odpowiedź jest oczywista. To, co może zawładnąć zbiorową wyobraźnią, to historie walk, wielkich poświęceń i olbrzymich emocji towarzyszących każdej wojnie. Wojna to wiwisekcja ludzkiej natury. Tradycje polskiego oręża są znacznie atrakcyjniejsze niż historia polskich wynalazców. Nie wierzę, że uda się zamienić kultu wojska, tradycji walki o wolność, kultem pracy u podstaw czy wielkich osiągnięć polskiej kultury. Sam wolę czytać o bitwach i potyczkach "wyklętych", niż o życiu Szopena i komponowaniu przez niego kolejnych wybitnych dzieł.
- Dodam jeszcze, że kult "wyklętych" ma dwie płaszczyzny. Pierwsza to wymiar indywidualnego heroizmu. Ci chłopcy rzucili wszystko, złapali za karabiny i poszli walczyć o wolność Polski. Taką postawę należy stawiać za wzór młodemu pokoleniu. Tego przecież po nim oczekujemy. Jeżeli przyjdzie - odpukać - moment próby, to mamy nadzieję, że oni zachowają się tak jak pokolenie naszych dziadków. Pod tym względem wydaje mi się, że ten kult jest pożyteczny. Natomiast jest też i drugi aspekt. Błędem jest bowiem stawianie "żołnierzy wyklętych" jako wzoru politycznego racjonalizmu, wskazywanie działalności podziemia powojennego jako przykładu do naśladowania dla współczesnych polityków. Formacja, która stawia sobie za wzór walkę z góry skazaną na klęskę, może popełnić kolosalne błędy w bieżącej polityce. Kiedyś Józef Szujski, czołowy przedstawiciel konserwatywnej krakowskiej szkoły historycznej, powiedział, że "fałszywa historia jest matką fałszywej polityki". Niestety, obecnie obserwujemy potwierdzenie się tej reguły.
A propos obecnych problemów... W związku z nowelizacją ustawy o IPN Polska została oskarżona o antysemityzm. Podobne oskarżenia padały pod adresem "wyklętych". Czytając niektóre publikacje czy słuchając niektórych komentarzy tak zwanych ekspertów ma się wrażenie, że głównym zajęciem niepodległościowców było polowanie na ocalałych po Holocauście Żydów.
- To oczywiście nieprawda. Sprawy miały się zupełnie inaczej i były niezwykle skomplikowane. Polscy obywatele pochodzenia żydowskiego mieli spory udział w utrwalaniu władzy ludowej. Było ich - niestety - sporo w ubecji, partii i innych formacjach władzy. Siłą rzeczy, w trakcie wojny między komuną, a podziemiem, tacy ludzie ginęli. I nie można ich traktować jako ofiar "polskiego antysemityzmu". Świadczy o tym choćby zamach żołnierzy Stanisława Sojczyńskiego "Warszyca" na Jankiela Cukiermana, funkcjonariusza Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Radomsku. Z drugiej strony zdarzały się również sytuacje odmienne. Niektórzy "żołnierze wyklęci" stosowali odpowiedzialność zbiorową i zabijali przedstawicieli społeczności żydowskiej, którzy nie mieli nic wspólnego z komuną. To było oczywiście niedopuszczalne. Na szczęście te incydenty to był margines marginesu. Przedstawianie dziś "żołnierzy wyklętych" jako antysemitów i morderców Żydów jest niezgodne z faktami. Znacznie więcej niewinnej krwi zostało przelane w trakcie powojennego konfliktu polsko-ukraińskiego. UPA paliło polskie wioski, a podziemie poakowskie i narodowe paliło wioski ukraińskie. Tu ofiary szły w już w setki. A jakoś o tych sprawach znacznie mniej się mówi.
Źródło: interia.pl
SEJM UCHWALIŁ TZW. USTAWĘ DEGRADACYJNĄ
06.03.2018 r.
We wtorek Sejm uchwalił tzw. ustawę degradacyjną. Zakłada on możliwość pozbawiania stopni wojskowych osób i żołnierzy rezerwy, którzy w latach 1943-1990 swoją postawą "sprzeniewierzyli się polskiej racji stanu". "To oddanie sprawiedliwości bohaterom polskiej wolności" - powiedział szef MON Mariusz Błaszczak.
Za głosowało 264 posłów, przeciw było 159. Podczas głosowania posłowie poparli też wszystkie poprawki PiS o charakterze formalnym.
Teraz projekt trafi do Senatu. Szef MON Mariusz Błaszczak mówił przed głosowaniem, że projekt tzw. ustawy degradacyjnej jest adresowany do rodzin Żołnierzy Wyklętych oraz tych "którzy przez lata byli prześladowani i mordowani, o których pamięć próbowano zatrzeć w historii naszego kraju". Dodał, że jest "to oddanie sprawiedliwości bohaterom polskiej wolności". Podkreślił, że nie mogą być oni traktowani "na równi z sowieckimi generałami".
Burzliwa debata
Przewodniczący Komisji Obrony Narodowej Michał Jach (PiS) podkreślał, że od 1989 roku w Polsce "nie znalazło się żadne instytucjonalne rozwiązanie, które by w sposób jednoznaczny oddzieliło bohaterów od zdrajców i sługusów".
Według niego doprowadziło to do "pomieszania najwyższych wartości patriotycznych" w Polsce. "W naszym społeczeństwie jest nadal wiele osób, które mają zamęt w głowie i nie jest pewna, kto był bohaterem, a kto zdrajcą" - ocenił.
Przekonywał też, że tzw. ustawa degradacyjna "to odpowiedź na oczekiwania społeczne, aby pozbawić stopni wojskowych osoby, które swoją postawą dokonywały czynów uwłaczających godności posiadanego stopnia wojskowego". Dodał, że mundur wojskowy, zobowiązuje do "wierności i odpowiednich postaw moralnych".
"Chcemy pokazać, że możemy być dumni z naszych bohaterów i naszej historii. Ta ustawa daje narzędzia, które w sposób demokratyczny pozwolą dowieść, kto był bohaterem, a kto zdrajcą" - oświadczył Jach.
Kukiz'15: Projekt głęboko słuszny ideowo
Poseł Kukiz'15 Józef Brynkus ocenił natomiast, że projekt jest "głęboko słuszny ideowo i tożsamościowo". Jednak - według niego - jest on "spóźniony o co najmniej ćwierć wieku". "Przy dużym ładunku ideologicznym oraz odwołaniu się autorów do kwestii przywracania norm moralnych w wojsku polskim, razi powszechny brak precyzji w wielu sformułowaniach, mogący przyczynić się do złej interpretacji lub manipulowania zapisami ustawy" - ocenił Brynkus.
Jego zdaniem, "generalną wadą" projektowanych przepisów, jest to, że "zakłada on (projekt) pewnego rodzaju tezę, iż Ludowe Wojsko Polskie było wojskiem polskim". "Niefortunne sformułowania projektu po raz kolejny czynią III RP kontynuatorką PRL - z całym balastem zbrodni i zdrady Polski przez przywódców Polski Ludowej" - stwierdził Brynkus.
Jak zaznaczył, projekt ustawy powinien określić m.in., że stopni wojskowych pozbawia się "wszystkich oficerów Wojska Polskiego, którzy zostali skierowani do Ludowego Wojska Polskiego z Armii Czerwonej (...) w celu indoktrynacji oraz sowietyzacji tej formacji".
Poseł Kukiz'15 oświadczył, że jego ugrupowanie opowiada się za dalszym procedowaniem projektu ustawy degradacyjnej oraz "doprecyzowaniem" jej zapisów.
PO: Jesteście niewiarygodni
Innego zdania jest Joanna Kluzik-Rostkowska z PO. Posłanka zapowiedziała, że Platforma będzie przeciwko projektowi nowelizacji ustawy o powszechnym obowiązku obrony.
"Jesteście absolutnie niewiarygodni. Człowiekiem, który występował w imieniu państwa klubu, jest oficer ludowego Wojska Polskiego, który zaczynał służbę, kiedy generał Jaruzelski był ministrem obrony narodowej, rok po najeździe na Czechosłowację, i pozostał z Jaruzelskim do 1989 roku" - powiedziała Kluzik-Rostkowska, nawiązując do klubowego wystąpienia Michała Jacha.
"To pan był z generałem Jaruzelskim wtedy, kiedy sporo osób walczyło z nim i z Kiszczakiem, walczyliśmy z nim wtedy, kiedy był silny" - zwróciła się do Jacha, dodając, że dziś odwaga potaniała.
Według niej "Jarosław Kaczyński, który konstruował rząd Tadeusza Mazowieckiego, zrobił Czesława Kiszczaka wicepremierem". "Nie bolało was to, zabolało was to w zeszłą środę" - dodała argumentując, że pośpiesznie przygotowany projekt wzbudził zastrzeżenia biura legislacyjnego.
"Powiem wam, co was boli - wysokie nagrody, karty, których używaliście - to jedyny realny powód, dla którego postanowiliście wrócić z tą sprawą dzisiaj" - powiedziała.
Nowoczesna: Było wystarczająco dużo czasu, żeby zdegradować oprawców
"Było wystarczająco dużo czasu, żeby zdegradować oprawców, patrząc im prosto w oczy" - mówił poseł Nowoczesnej Marek Sowa podczas debaty nad projektem.
Sowa ocenił, że projekt ustawy otwiera "nowy rozdział polityki uprawianej na grobach". "Nie kieruje wami dążenie do prawdy, ale zwyczajna zemsta" - mówił do polityków PiS.
Sowa podkreślił, że zarówno Jaruzelskiego, jak i Kiszczaka uważa za "oprawców" i ludzi, którzy mają "krew na rękach". "Historia oceniła ich jednoznacznie negatywnie - było wystarczająco dużo czasu, aby za życia zdegradować oprawców, patrząc im prosto w oczy" - stwierdził.
Poseł Nowoczesnej mówił, że w ciągu 20 lat od zmian ustrojowych to politycy PiS-u pełnili "znaczące funkcje aż przez 13 lat".
"Jarosław Kaczyński - premier i zwykły poseł, ale za to zapewniający większość dla rządu od 2005 r. - nie wykorzystał swojej pozycji, aby stanąć twarzą w twarz z Jaruzelskim i Kiszczakiem. Antoni Macierewicz - minister spraw wewnętrznych i administracji, minister obrony narodowej - zapamiętamy go jako tego, który wolał bezpodstawnie oskarżać marszałka Chrzanowskiego o współpracę z SB, zamiast degradować generałów stanu wojennego" - powiedział Sowa.
"Lubicie odwoływać się do pamięci i działalności osoby Lecha Kaczyńskiego - był ministrem nadzorującym działania BBN, ministrem sprawiedliwości i w końcu prezydentem RP - w sumie 8 lat, ale nie odważył się na zrobienie takiej politycznej hucpy, jaką dziś Polsce fundujecie" - dodał.
Polityk Nowoczesnej pytał posłów PiS, dlaczego żaden z wymienionych polityków "nie zrobił nic w tej sprawie".
"Dlaczego żaden nie miał odwagi wyjść z inicjatywą, kiedy Kiszczak i Jaruzelski jeszcze żyli? Dlaczego wszyscy bez wyjątku okazaliście się wówczas tchórzami, których było stać co najwyżej na nocne krzyki pod domem?" - pytał Sowa.
Sowa poinformował, że Nowoczesna złoży wniosek o odrzucenie projektu ustawy.
Niesiołowski: Haniebny projekt
"To coś niesłychanego. Co wy w ogóle mówicie o jakimś podziale na bohaterów, na przyzwoitych ludzi, jakieś pisanie historii, to w ogóle nie jest rola Sejmu, to jest rola historyków. To nie posłowie decydują, kto był patriotą, a kto był zdrajcą. Tylko w dyktaturach, dyktatorzy decydują o tym. Wy dajecie prawo ministrowi do degradacji dowolnej osoby" - zwracał się Niesiołowski do posłów PiS.
Krytykował projekt ustawy za "fatalny, nieostry" zapis o "działaniu sprzecznie z racją stanu". "W gruncie rzeczy rozumiem, że tę rację stanu określa PiS, pan Kaczyński i jego klika" - ocenił.
Jak mówił, nawet w Polsce Ludowej degradacji dokonywał sąd. "To jest ustawa odwetu, to jest PiS-owski odwet na historii i to jest PiS-wski odwet na teraźniejszości" - oświadczył Niesiołowski.
Jego zdaniem, PiS chce rzucać, tak jak na arenie w Rzymie, ofiary, z których ogromna część nie ponosi żadnej winy. "To są wasze urojenia, to są urojeni wrogowie" - powiedział poseł.
Ocenił też, że w "ustawie jest dużo bredni". "Płody PiS-owskiego nieuctwa, odwetu, chamstwa i głupoty powinny zostać odrzucone przez izbę i mój klub PSL-UED bardzo prosi o odrzucenie tego paskudztwa jak najszybciej" - stwierdził Niesiołowski.
Żródło: interia.pl
dopisek.
Według danych prezentowanych w Sejmie przez wiceszefa MON Wojciecha Skurkiewcza, degradacje obejmą wszystkich 22 członków WRON, od 300 do 400 członków kierownictwa MON, Ludowego Wojska Polskiego, tajnych służb, a także wojskowych sędziów i prokuratorów z okresu PRL, i dodatkowo do 100 oficerów LWP wydających rozkazy użycia broni palnej wobec ludności cywilnej.
rp.pl
Brygada pancerna USA w Polsce
W najbliższych tygodniach w garnizonach w zachodniej Polsce rozmieszczona zostanie amerykańska brygada pancerna. Sprzęt już 6 stycznia przypłynie do portu w Bremenhaven w Niemczech, a następnie w ciągu kilku dni zostanie przetransportowany do naszego kraju.
Pierwotnie 3 Brygada, wchodząca w skład 4 Dywizji Piechoty, na co dzień stacjonującej w Forcie Carson w stanie Kolorado, miała przybyć nad Wisłę pod koniec stycznia. Jednak niespodziewanie prezydent Barack Obama przyspieszył jej transfer, najwyraźniej w obawie, że obejmujący 20 stycznia urząd Donald Trump mógłby pokrzyżować te plany.
Do polskich garnizonów trafi na zasadzie rotacyjnej tzw. Armored Brigade Combat Team (ABCT, Pancerny Brygadowy Zespół Bojowy), czyli najcięższy rodzaj jednostek stanowiących rdzeń sił lądowych USA. W jego skład wchodzi ok. 4,7 tys. żołnierzy oraz dziesiątki czołgów, wozów bojowych i innych pojazdów, co stanowi dość pokaźny potencjał uderzeniowy.
Trzon uderzeniowy brygady stanowi 90 czołgów M1 Abrams. Tej konstrukcji nie trzeba bliżej przedstawiać, bo jest to jeden z najsłynniejszych czołgów świata. Abramsy zostały sprawdzone bojowo podczas wojen w Iraku i stanowią podstawę sił pancernych także kilku sojuszników USA, przede wszystkim na Bliskim Wschodzie (m.in. Egipt, Arabia Saudyjska, Kuwejt).
Co prawda konstrukcja tego czołgu ma już słuszny wiek, bo została opracowana w drugiej połowie lat 70., to jednak cały czas jest konsekwentnie modernizowana. W tym roku do służby ma wejść ich kolejna, najnowsza wersja (M1A3), która może posłużyć nawet do 2050 roku.
Współczesne Abramsy mogą stawić czoła każdemu z rosyjskich czołgów i stanowią pokaźne wsparcie dla naszych Leopardów, od których są po prostu lepsze. Nie mówiąc już o posowieckich wozach, jak PT-91 Twardy i T-72, które dla amerykańskich czołgów nie stanowią żadnej konkurencji.
Wsparcie dla czołgów stanowią dwie kompanie piechoty zmechanizowanej uzbrojone w 90 wozów bojowych M2 Bradley. To również pojazdy o konstrukcji sięgającej korzeniami lat 70, ale od tamtej pory nieustannie modernizowane i przystosowywane do współczesnego pola walki. Dzięki temu nadal plasują się w światowej czołówce, choć Pentagon już pracuje nad ich następcą.
Bradleye przeszły chrzest bojowy podczas pierwszej wojny w Zatoce Perskiej. Wzięły też udział w inwazji na Irak w 2003 roku i późniejszej misji stabilizacyjnej. Ich podstawowe uzbrojenie stanowi automatyczna armata kalibru 25 mm oraz przeciwpancerne pociski kierowane BGM-71 TOW. Każdy z pojazdów może przewozić do sześciu żołnierzy w pełnym rynsztunku.
Wsparcie ogniowe brygady zapewniają trzy baterie haubic M109A6 Paladin, czyli łącznie 24 armaty, stanowiących jeden z najlepszych (a także najpopularniejszych) systemów artylerii samobieżnej na świecie.
Do niedawna polska armia nie posiadała porównywalnego, nowoczesnego systemu artylerii samobieżnej. Ale to się zmieniło, bo do służby właśnie trafia nasz odpowiednik M109 - armatohaubica AHS Krab, która w niczym nie ustępuje amerykańskiej broni. Choć na chwilę obecną mamy ich tylko dziewięć egzemplarzy, to docelowo ma być ich prawie 100.
Brygada, która przyjeżdża do Polski, ma na stanie również całą gamę pojazdów opancerzonych opartych na konstrukcji transportera M113. W sumie to 112 wozów przystosowanych do różnych zadań - zwiad i rozpoznanie, ewakuacja medyczna, pomoc techniczna itp.
Co ciekawe, 35 M113 służy w polskiej 10 Brygadzie Kawalerii Pancernej. Wozy te zostały nam przekazane razem z niemieckimi czołgami Leopard 2A4.
Źródło: wiadomości/wp.pl/ wybór z artykułu
Gdy słyszę o rewolucji, która może dotknąć tysięcy oficerów, chorążych i podoficerów, także wdów po zmarłych żołnierzach, czuję dyskomfort – pisze wojskowy.
Planowane zmiany w ustawach o zaopatrzeniu emerytalnym żołnierzy zawodowych dotyczące wybranej grupy oficerów, chorążych i podoficerów oraz o powszechnym obowiązku obrony RP, mające umożliwić degradację żołnierzy, w tym nieżyjących, są rażącym odstępstwem od kultury kadrowej sił zbrojnych państw NATO.
Żołnierze „dobrzy" i „źli"
Żołnierze służący w Wojsku Polskim po 1989 roku po raz pierwszy utracili gwarancję stabilnego zabezpieczenia przyszłości swych rodzin. Na domiar złego precedens ten może zostać wykorzystany przez polityków w następnych dekadach do kolejnych, niekorzystnych zmian, które mogą dotknąć dowolnej grupy obecnie służących w Wojsku Polskim żołnierzy.
W trakcie mojej służby trzykrotnie służyłem w Stanach Zjednoczonych oraz dwukrotnie w KG NATO w Brukseli. Doświadczenia, które tam zdobyłem, jednoznacznie pokazują, iż stałość rozwiązań prawnych oraz kwestia zabezpieczenia przyszłości żołnierza i jego rodziny stanowią opokę dla funkcjonowania nowoczesnych sił zbrojnych w demokratycznych państwach członkowskich NATO. Najwyższej ochronie podlegają przy tym wdowy po żołnierzach, którzy zginęli w czasie wojen i operacji lub też zmarli po trudach służby.
Kiedy rozpoczynałem służbę oficera Wojska Polskiego w 1991 roku (zakończyłem ją w 2016 roku), zawarłem z Rzeczpospolitą Polską swoisty kontrakt, który nie jest co prawda kwestionowany na obecnym etapie projektowanych zmian. Nie oznacza to jednak, iż odczuwam komfort, zwłaszcza gdy słyszę o rewolucji, która może dotknąć tysięcy oficerów, chorążych i podoficerów, także wdowy po zmarłych żołnierzach. Nie widzę powodów do dzielenia żołnierzy służących w latach 70. i 80. na tych „dobrych" i „złych", a zwłaszcza przekreślania zasług wielu z nich z ostatnich 27 lat. Projektowane zmiany w ustawie emerytalnej żołnierzy zawodowych nie obejmują np. grona prokuratorów i sędziów wojskowych oraz ogromnego korpusu oficerów tzw. ówczesnej nadbudowy politycznej. Idąc tym tropem, redukcji powinny chyba podlegać również emerytury i renty żołnierzy ćwiczących desantowanie na obowiązującym w latach 70. i 80. duńskim kierunku działania sił zbrojnych.
Te same absurdy dotyczą uchwalonej już ustawy tzw. dezubekizacyjnej. A dlaczego nie karać profesorów uczelni wyższych nauczających materializmu dialektycznego lub ekonomii politycznej socjalizmu? Co z profesorami prawa PRL tworzącymi podstawy do prześladowania ówczesnej opozycji oraz działaczy państwa podziemnego? Co, powracając do tematyki wojskowej, z projektantami i budowniczymi mostów, których zakładana nośność jednoznacznie wskazywała, iż są one przeznaczone do przerzutu czołgów Armii Radzieckiej?
Argumenty ad absurdum mógłbym mnożyć.
Amerykanie dziękują za służbę
Pamiętajmy, że wielu oficerów podlegających planowanej obniżce świadczeń emerytalnych służyło w strukturach NATO od samego początku członkostwa Polski w sojuszu – i to na stanowiskach podlegających wyborowi i dokładnemu sprawdzeniu przez najwyższe władze wojskowe NATO. Z wieloma z nich miałem okazję pracować w trakcie służby w Wojskowych Służbach Informacyjnych i Służbie Wywiadu Wojskowego. Jeden z nich został wybrany na stanowisko szefa oddziału w Zarządzie Wywiadu KG NATO latem 1999 roku, tj. kilka miesięcy po akcesji RP do tej organizacji. Pokonał oficerów z krajów, które wcześniej należały do NATO. Służył z oddaniem Polsce przez trzy lata na wysokich szczeblach polityczno-wojskowych w Brukseli.
Pokaźna grupa oficerów była odznaczana przez prezydentów III RP, w tym Lecha Kaczyńskiego. Zmiany dotyczące ustawy emerytalnej dotkną np. generała dwukrotnie awansowanego przez prezydenta Kaczyńskiego w latach 2006–2007. Z odznaczeniami za operacje w Iraku, Afganistanie i Czadzie przybywali także wysłannicy rządów, m.in. amerykańskich i francuskich.
Formacje mundurowe w państwach członkowskich NATO mają różne przywileje. Wspólnym mianownikiem jest jednak podyktowane szacunkiem odmienne traktowanie żołnierza, który wypełnia obowiązki w różnych uwarunkowaniach, także politycznych. Dość wspomnieć, iż w USA żołnierz przechodzący na emeryturę podlega specjalnie utworzonemu w tym celu Departamentowi Weteranów (odpowiednik ministerstwa), który zarządza siecią przeznaczonych dla weteranów szpitali oraz zespołów sanatoryjnych. W USA panuje powszechna zgoda polityczna i społeczna, iż warunki, którym podlegają emeryci i renciści wojskowi, mogą ulegać tylko poprawie. Jakakolwiek próba negatywnej ingerencji w system, w którym funkcjonują np. weterani powszechnie kontestowanej w trakcie jej trwania wojny wietnamskiej, jest z góry skazana na porażkę.
A na tych, którzy próbowaliby wprowadzić negatywne zmiany, czekają protesty w lokalnych biurach parlamentarzystów, lawina listów czy maili. Są one skutecznym hamulcem dla polityków dążących do wygrania kolejnych wyborów parlamentarnych. Magiczne i proste zarazem „dziękuję za waszą służbę" jest powszechnie używanym zwrotem. Amerykanie używają go w prozaicznych momentach, na przykład na lotnisku czy w sklepie. A żołnierz, który pojawi się w restauracji w mundurze, ryzykuje to, że nie będzie mógł zapłacić za rachunek – zostanie on bowiem „zarekwirowany" przez osobę cywilną z sąsiedniego stolika.
Śladami księcia Konstantego
Osobnym zagadnieniem odróżniającym polskie siły zbrojne od innych członków NATO jest polityka kadrowa. Kuriozalne formy zwalniania żołnierzy z poważnych stanowisk w WP oraz tych służących w NATO są dziś na porządku dziennym. Trafniejszym określeniem wydaje się jednak porządek nocny z uwagi na porę wręczania niektórych decyzji.
Jakże zazdrośnie wielu polskich oficerów służących od 1999 roku w strukturach NATO spoglądało na oficerów amerykańskich i niemieckich, którzy z precyzją godną szwajcarskiego zegarka mogli zaplanować swoją karierę na najbliższą dekadę. Z roku na rok polski system nabierał przewidywalności i wielu z nas mogło robić ostrożne plany co do przyszłego miejsca służby. Obecna praktyka rotacji i wielokrotnego wyznaczania oficerów na kolejne stanowiska służbowe w danym roku przeczy regułom rozsądnego nabierania doświadczenia, a tym samym przekazywania go następcom czy też podwładnym. Wysyłanie w trybie natychmiastowym zwalnianych oficerów do służby w odległych garnizonach bez możliwości przydzielenia im racjonalnych obowiązków przypomina – przy zachowaniu proporcji – praktyki sanacyjne lub separowanie oponentów na Wyspie Węży w czasie II wojny światowej. Przywoływanie w tym kontekście poczynań księcia Konstantego Pawłowicza Romanowa wobec oficerów polskich na początku XIX wieku, opisanych w broszurze z okresu międzywojennego „Oficer Polski", a wręczanej dziś w MON każdemu nowo mianowanemu, byłoby oczywistym nadużyciem. W celach porównawczych wskażę jedynie, iż autor Tadeusz Hołówko przedstawia Konstantego jako despotę, który armię uważał za swoją prywatną własność, gdzie to on jest panem życia i honoru żołnierzy. Książę masowo przenosił oficerów na tzw. wówczas reformę, czyli do rezerwy.
Od listopada 2015 roku MON odstąpiło od praktyki żegnania generałów i oficerów służących (w nomenklaturze NATO) na tzw. stanowiskach flagowych, tj. admiralskich oraz generalskich. Konia z rzędem temu, kto znajdzie wśród wielu komunikatów MON dotyczących wyznaczenia na stanowiska w MON jeden zawierający nazwisko odwołanego oficera. Odbiega to znacznie od praktyki armii USA. Mogę coś na ten temat powiedzieć, gdyż w ostatnich latach służyłem na stanowisku attaché obrony i uczestniczyłem w setkach mniejszych lub większych uroczystości, zawsze z udziałem rodziny odwoływanego i obejmującego obowiązki. Niejednokrotnie mężowie lub żony ustępujących ze stanowisk oficerów są odznaczani i traktowani z uznaniem, gdyż rodzina jest integralną częścią służby żołnierza. W trakcie zmiany na stanowiskach szefów cywilnych czy wojskowych agencji wywiadowczych swoją obecnością zaszczycał zebranych prezydent USA.
W Polsce w 2016 roku pozytywnym wyjątkiem było podtrzymanie przez zwierzchnika sił zbrojnych, prezydenta RP, tradycji pożegnania odchodzących oficerów flagowych w trakcie obchodów święta Wojska Polskiego. Tajemnicą poliszynela jest jednak fakt, iż na uroczystości 15 sierpnia dotarło 9 z 24 wyróżnionych ryngrafem prezydenckim. Stało się tak z powodu dezynwoltury Departamentu Kadr MON, który nie zdołał skutecznie powiadomić pozostałych 15 osób.
Absurdem pozostającym poza możliwością racjonalnego opisania jest natomiast chęć degradacji nieżyjących żołnierzy, w tym uczestników wojen lub operacji międzynarodowych.
Nie znam pozasądowych przypadków obniżenia stopni wojskowych w państwach NATO bez przeprowadzenia gruntownego procesu przygotowawczego z udziałem zainteresowanego oraz zachowaniem wszystkich kroków proceduralnych. Trudno natomiast o uczestnictwo w takim procesie osoby zmarłej. Niech wyrok i osąd w takich sprawach wydają profesorowie i studenci, nauczyciele i uczniowie w trakcie rzetelnych i prowokujących wymianę poglądów lekcji historii. Ponieważ wychowywałem się i uczyłem w Lubinie, doświadczonym wydarzeniami 31 sierpnia 1982 roku, doceniam trudne i szczere dyskusje z nauczycielami historii niuansującymi dokonania sanacji w II RP czy też działania patrona naszej szkoły generała Sikorskiego po 1939 roku. A samo poruszanie niektórych tematów było wówczas przejawem dużej odwagi.
Autor jest generałem brygady w stanie spoczynku. W latach 2010–2016 był attaché obrony przy Ambasadzie RP w USA oraz zastępcą szefa wywiadu w KG NATO w Brukseli
Źródło: rp.pl/Służby mundurowe
26.08.2017 r.
Nowi generałowie ministra Macierewicza
Szef MON wysłał do prezydenta Andrzeja Dudy listę awansów generalskich na 15 sierpnia. Jak dowiedział się Onet, jest na niej aż 46 nazwisk. To rekord w historii wojska. – Nie pamiętam, by jednego dnia awansowano aż tylu generałów – mówi gen. Stanisław Koziej. – Najpierw była w armii masowa czystka, teraz są masowe nominacje – dodaje gen. Roman Polko.
· Generałów polskiej armii wyznacza prezydent na wniosek ministra obrony
· 15 sierpnia może być awansowana rekordowa liczna generałów. Minister obrony wnioskuje o nominację dla 46 najwyższych rangą wojskowych
· Obecne kierownictwo resortu obrony buduje własną kadrę dowódczą. Kupuje sobie też przychylność młodych oficerów – ocenia gen. Roman Polko, były szef GROM i BBN.
Prezydent, jako zwierzchnik Sił Zbrojnych wyznacza oficerów na stopnie generalskie. Robi to na wniosek ministra obrony narodowej. Awanse mają zostać wręczane 15 sierpnia w dniu święta Wojska Polskiego. Wcześniej szef MON musi wysłać do Kancelarii Prezydenta listę oficerów, którzy jego zdaniem spełniają wymogi do awansu na najwyższe stopnie wojskowe.
Teraz trwają konsultacje pomiędzy MON-em - z jednej strony a Kancelarią Prezydenta i BBN-em - z drugiej. Prezydent może przychylić się do propozycji ministra obrony lub je odrzucić.
Masowe awanse generalskie
Jak wynika z naszych informacji - potwierdzonych w kilku niezależnych źródłach związanych z wojskiem - już kilkanaście dni temu do Kancelarii Prezydenta wpłynęła lista propozycji oficerów przewidzianych do awansów generalskich.
Według naszych informatorów na liście jest aż 46 nazwisk. Do rzeczniczki resortu obrony major Anny Pęzioł–Wójtowicz nie udało nam się dodzwonić. Nie odpowiedziała też na wysłane jej SMS-em pytania.
W ok. 100-tysięcznym wojsku służy obecnie 68 generałów. Wcześniej w armii było ich ponad 100. Gdy ministrem obrony był Tomasz Siemoniak, liczba generałów w polskiej armii spadła poniżej stu osób. I tak wówczas mówiono, że w wojsku jest "zbyt wielu wodzów, a za mało Indian".
Jeśli potwierdzą się informacje o awansie dla 46 najwyższych rangą oficerów, to za moment znowu będziemy mieli rekordową liczbę generałów. Pytanie, co zrobi prezydent – zastanawia się Tomasz Siemoniak, poseł PO, były szef MON.
Według szacunków wojskowych, by 100-tysięczna armia działała sprawnie, generałów powinno być ok. 90. Dziś jest ich za mało. – Obecna sytuacja pokazuje, jak wielką czystkę przeprowadzono w armii w ciągu ostatnich dwóch lat – mówi gen. Stanisław Koziej, były szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego.
Gdy ministrem został Antonii Macierewicz, z armią pożegnało się około 40 generałów i ponad 300 pułkowników. Tylko w Sztabie Generalnym wymieniono 90 procent oficerów na stanowiskach dowódczych, a w Dowództwie Generalnym Rodzajów Sił Zbrojnych - 82 procent. Minister Macierewicz nie ukrywał, że pozbywano się generałów awansowanych w czasach PO.
Zaoczne kursy generalskie
Szef MON naprędce wyznaczał na generalskie stanowiska młodych oficerów. Wielu nie ukończyło nawet odpowiednich szkoleń i kursów. – Specjalnie dla nich stworzono studia zaoczne na Akademii Sztuki Wojennej. Wyznaczano też ludzi na stanowiska generalskie i w trakcie służby mieli uzupełniać wykształcenie – mówi jeden z doświadczonych wojskowych.
Przypomnijmy, że jedną z pierwszych inicjatyw ustawodawczych Antoniego Macierewicza była zmiana "ustawy pragmatycznej". Dzięki temu minister obrony zyskał prawo nominacji oficerów o dwa lub więcej stopnie w nadzwyczajnych przypadkach.
Wcześniej stopnie otrzymywali oficerowie, którzy sprawdzili się na odpowiednich stanowiskach, odbyli kursy, nabyli odpowiednie umiejętności.
Według nieoficjalnych informacji właśnie nominacje generalskie, z listopada ubiegłego roku, dla oficerów, którzy nie mieli odpowiedniego wykształcenia i kompetencji, wzbudziły wątpliwości prezydenta Dudy. Stały się też powodem "cichego konfliktu" na linii MON - Pałac Prezydencki, w efekcie którego nominacje generalskie, które zwykle są wręczane w Święto Niepodległości 11 listopada 2016 roku, prezydent przeniósł na 29 listopada, na Dzień Podchorążych.
W tym roku powołano Wojska Obrony Terytorialnej, jako zupełnie nowy rodzaj Sił Zbrojnych. – Tam też utworzono stanowiska dla wysokich rangą oficerów. Wyznaczano żołnierzy, którym obiecano awanse – mówi jeden z wojskowych.
Masowe odejścia, a z drugiej strony budowanie nowych struktur wojskowych spowodowały lukę kadrową, którą teraz minister obrony narodowej, chce błyskawicznie wypełnić.
Obecne kierownictwo resortu obrony, które nie ukrywało, że wyrzuca oficerów awansowanych w czasach PO, teraz buduje własną kadrę dowódczą. Kupuje sobie też przychylność młodych oficerów i stawia ich w kontrze do starej kadry wojskowej – ocenia gen. Roman Polko, były szef GROM i BBN.
Źródło: onet.pl
73. rocznica wybuchu Powstania Warszawskiego. Msza, przemówienie prezydenta, Apel Pamięci, Warszawa oddaje hołd Powstańcom.
W przeddzień rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego (31.07.2017 r.) rozpoczęły się oficjalne obchody 73. Rocznicy Wybuchu Powstania. Przed godz. 19 zakończyła się msza na Placu Krasińskich. Przemawiał prezydent Andrzej Duda. Chylę przed powstańcami czoła, tak jak wy chyliliście czoła przed powstańcami styczniowymi i listopadowymi – powiedział prezydent na Placu Krasińskich.
Po nim głos zabrali Zbigniew Galperyn i Hanna Gronkiewicz-Waltz. Odczytano Apel Pamięci oraz złożono wieńce pod pomnikiem Powstania Warszawskiego.
Gen. Ścibor-Rylski stwierdził, że prawdopodobnie ostatni raz bierze udział w obchodach rocznicowych powstania. - Żegnam was, na pewno jest to moje ostatnie spotkanie z wami, 100 lat (życia) to wielkie przeżycie, to największa radość, jaką człowiek może otrzymać od Boga - mówił.
Osobliwe przemówienie miała Prezydent Warszawy. Jak przekonywała w swoim przemówieniu HGW, nawiązując do haseł powielanych przez polityków opozycji o odbieraniu wolności obywatelskiej w Polsce oraz łamaniu zasad demokracji: - W Polsce tak się składa, że każde pokolenie, także dzisiejsza młodzież, musi przejść próbę. Jest nią obrona wartości, jakimi są wolność, demokracja i prawa człowieka. Bo żadna z tych wartości nie jest gwarantowana raz na zawsze. Prezydent Warszawy ostrzegła również, że „próby się nie uniknie” i zaapelowała do jej podjęcia.
We wtorek (01.08.2017 r.) przed południem rozpoczęły się obchody wybuchu powstania od złożeniem kwiatów przy ul. Filtrowej - tablicy upamiętniającej podpisanie przez dowódcę okręgu warszawskiego AK płk. Antoniego Chruściela "Montera" rozkazu rozpoczęcia zrywu.
O godz. 14-tej Wicemarszałek Sejmu Ryszard Terlecki, prezydent Warszawy Hanna Gronkiewicz-Waltz, przedstawiciele organizacji powstańczych i mieszkańcy stolicy brali udział w uroczystości z okazji 73. Rocznicy Wybuchu Powstania przy Pomniku Polskiego Państwa Podziemnego i AK. Wieniec w imieniu Mazowieckiego Zarządu Wojewódzkiego ZŻWP złożyli ppłk A. Malinowski i mjr E. Binkowski.
Powstanie Warszawskie było największą akcją zbrojną podziemia w okupowanej przez Niemców Europie. 1 sierpnia 1944 r. do walki w stolicy przystąpiło ok. 40-50 tys. powstańców. Planowane na kilka dni trwało ponad dwa miesiące. W czasie walk w Warszawie zginęło ok. 18 tys. powstańców, a 25 tys. zostało rannych. Straty wśród ludności cywilnej były ogromne i wynosiły ok. 180 tys. zabitych. Pozostałych przy życiu mieszkańców Warszawy, ok. 500 tys., wypędzono z miasta, które po powstaniu zostało niemal całkowicie spalone i zburzone.
plk Andrzej Sawicki
zdjęcia: internet onet/wp
A.Olechowski
Brygady WOT bez sztandarów. Prezydent nie podpisał wniosków Macierewicza
Prezydent Andrzej Duda nie podpisał wniosków szefa MON o nadanie sztandarów wojskowych trzem pierwszym brygadom Obrony Terytorialnej – dowiedział się Onet. Ośrodek prezydencki uznał, że brygady nie osiągnęły jeszcze zdolności bojowych. Żołnierze WOT przysięgali więc na sztandary historyczne, które nadał im minister Macierewicz, na mocy decyzji, którą podpisał trzy dni przed uroczystościami.
· Wiosną do kancelarii prezydenta wpłynęły wnioski ministra obrony o nadanie sztandarów brygadom OT w Białymstoku, Lublinie i Rzeszowie
· MON chce, by prezydent podpisał je jeszcze przed majowymi przysięgami pierwszych żołnierzy WOT
· Prezydent ich nie podpisuje. W uzasadnieniu stwierdza, że brygady nadal są w trakcie formowania
· Zwierzchnik sił zbrojnych podziela zdanie, że obrona terytorialna Macierewicza to przedsięwzięcie o charakterze propagandowym – uważa Tomasz Siemoniak
21 maja w Białymstoku, Lublinie i Rzeszowie około 400 żołnierzy WOT złożyło przysięgi wojskowe. Ślubowali "strzec polskich granic", "stać na straży Konstytucji i sztandaru wojskowego bronić". Jednak sztandary, na które przysięgali, nie były sztandarami ich macierzystych brygad, lecz historycznymi - Armii Krajowej.
Brygady obrony terytorialnej nie spełniają wymogów
Kilka tygodni przed uroczystościami minister Antoni Macierewicz zwrócił się do prezydenta Andrzeja Dudy z wnioskami o nadanie sztandarów wojskowych trzem pierwszym brygadom WOT. Resort obrony chciał, by zostały podpisane przed planowanymi na maj przysięgami pierwszych żołnierzy obrony terytorialnej, ponieważ znacznie podniosłoby to rangę uroczystości.
Na mocy prawa to właśnie prezydent jako zwierzchnik Sił Zbrojnych nadaje sztandar jednostce wojskowej na wniosek ministra obrony. On też wręcza go wraz z aktem nadania.
Prezydent Duda jednak nie podpisał wniosków Macierewicza. W uzasadnieniu drobiazgowo wypunktował powody. Napisał m.in., że brygady nadal są w trakcie formowania, nie osiągnęły wymaganych stanów osobowych i zdolności do działań bojowych. Zdaniem ośrodka prezydenckiego nie spełniają więc ustawowych wymogów do nadania im sztandarów wojskowych.
Analizę na temat WOT przygotowało dla prezydenta Biuro Bezpieczeństwa Narodowego. Dziś jednak sprawy nie komentuje. Z nieoficjalnych informacji Onetu wynika, że za analizy dla prezydenta osobiście odpowiadał gen. Jarosław Kraszewski, Dyrektor Departamentu Zwierzchnictwa Nad Siłami Zbrojnymi BBN, wobec którego - 28 czerwca – Służba Kontrwywiadu Wojskowego, bez podania powodów, wszczęła postępowanie kontrolno-sprawdzające. Konsekwencją działań wojskowych służb jest odsunięcie generała od informacji niejawnych.
- Konflikt prezydenta z ministrem obrony dotyczy tak fundamentalnej sprawy, jak Obrona Terytorialna. Wygląda więc na to, prezydent podziela zdanie dużej części opinii publicznej i opozycji, że Wojska Obrony Terytorialnej Macierewicza to przedsięwzięcie o charakterze propagandowym – uważa Tomasz Siemoniak, poseł PO były minister obrony narodowej.
Szef MON omija prezydenta i wprowadza swoje zasady
Decyzja prezydenta Dudy w sprawie sztandarów dla brygad WOT rozwścieczyła ministerstwo obrony, tym bardziej że resort jednocześnie kończył przygotowania do ceremonii przysiąg żołnierzy obrony terytorialnej. Na uroczystościach oczekiwano tłumów mieszkańców Lublina, Rzeszowa i Białegostoku.
Przysięgi miały być wielkim sukcesem wizerunkowym szefa MON i nowego rodzaju sił zbrojnych. Tymczasem decyzja prezydenta w sprawie sztandarów pokrzyżowała te plany.
19 maja - trzy dni przed przysięgami – minister Macierewicz podpisuje więc decyzję numer 102, która wprowadza zmiany do ceremoniału wojskowego. Tym sposobem żołnierze pierwszych brygad WOT mogą składać przysięgi na sztandary historyczne Armii Krajowej. W Białymstoku sztandar oddziału "Kmicica" AK, w Lublinie – 9. Pułku Piechoty Legionów AK, w Rzeszowie – inspektoratu Rzeszów AK.
- Wygląda na to, że jest to tworzenie aktu prawnego na potrzeby jednej uroczystości. Wystarczyło złożyć przysięgę na sztandar jednej z jednostek wojskowych, gdzie uroczystości się odbywały bądź na sztandar Batalionu Reprezentacyjnego Wojska Polskiego, na który składają przysięgi żołnierze z jednostek nieposiadających własnego – mówi gen. Wiesław Grudziński, były dowódca Garnizonu Warszawa.
- Żołnierz składa przysięgę na sztandar macierzystej jednostki wojskowej. To tworzy między nim a jednostką więź. Jest to ceremonia najwyższej rangi. Na zawsze wpisująca się w wojskową tożsamość. To uświęcona tradycją wojskową szczególna relacja jednostka-sztandar-żołnierz. Utrata sztandaru równa się likwidacji jednostki. Stąd taka ranga sztandaru i przysięgi – mówi gen Waldemar Skrzypczak, były dowódca Wojsk Lądowych i były wiceminister obrony.
Odnosząc się do zmian w ceremoniale wojskowym, jakie wprowadził minister obrony, gen. Skrzypczak dodał: - Sztandary historyczne były i są zawsze obecne jako towarzyszące w ceremonii przysięgi wojskowej, jednak nie składano na nie przysięgi. To, co się stało to złamanie dotychczasowych, również z okresu II RP, zasad tradycji wojskowej.
Najpierw ćwiczenia zgrywające, później sztandary
- Sprawa cały czas jest procedowana i mam nadzieję, że prezydent niebawem nada brygadom obrony terytorialnej sztandary wojskowe – mówi ppłk Marek Pietrzak, rzecznik prasowy WOT.
Z nieoficjalnych informacji Onetu wynika, że prezydent czeka z decyzją na osiągnięcie przez te brygady zdolności bojowych. Mają one udowodnić swoją wartość podczas ćwiczeń zgrywających. Nie wiadomo jednak kiedy to nastąpi.
– Ze strony prezydenta to bardzo słuszne założenie. Ponieważ podstawą do złożenia meldunku o gotowości jest zaliczenie przez brygadę ćwiczenia zgrywającego. Sprawdza się wówczas funkcjonowanie systemu dowodzenia na wszystkich jego szczeblach – podkreśla gen. Skrzypczak.
Nowy rodzaj sił zbrojnych na specjalnych prawach
Wojska Obrony Terytorialnej to oczko w głowie szefa MON Antoniego Macierewicza. Jako jedyny rodzaj sił zbrojnych są podporządkowane bezpośrednio jemu, a nie - jak Wojska Lądowe, Siły Powietrzne, Marynarka Wojenna czy Wojska Specjalne - Dowódcy Generalnemu Rodzajów Sił Zbrojnych.
Nowa formacja, powstająca pod osobistym nadzorem ministra Macierewicza, ma też zapewnione ogromne wsparcie finansowe. W tegorocznym budżecie MON zagwarantowano aż 1096,9 mln zł na tworzenie i utrzymanie WOT. To gigantyczna kwota, zważywszy, że jeszcze kilka miesięcy wcześniej prognozowano, że środków będzie o połowę mniej.
WOT względem wojsk operacyjnych faworyzuje też kilka tegorocznych decyzji szefa MON. 28 kwietnia została wydana decyzja "w sprawie pozyskiwania sprzętu wojskowego Wojsk Obrony Terytorialnej". Jak mówią rozmówcy Onetu, jest to "lex specialis", tworzący wyjątkowy tryb zakupów dla OT, inny niż dla reszty armii.
Źródło: onet.pl
Katastrofa MiG-29 obnaża problemy MON z zakupami i modernizacją. Leśnicy i strażacy ratują sytuację
Na mocy wstępnego porozumienia Polska miała kupić 50 śmigłowców Caracal różnego typu. Rozmowy jednak zerwano.
- Do akcji poszukiwawczej nie poderwano śmigłowca, z powodu złej widoczności. Jednak należy pamiętać, że istnieją już konstrukcje, wyposażone w kamery termowizyjne i radary skanujące rzeźbę terenu, które pozwalają na działanie w tak niekorzystnych warunkach. Tyle że ich nie mamy - mówi dla money.pl Michał Likowski, ekspert wojskowy i redaktor naczelny magazynu "Raport". Choć przy takich wypadkach każda minuta jest cenna, pilot czekał na ratunek blisko 3 godziny.
Nie wiadomo też, jak długo jeszcze na nowe maszyny ratunkowe poczekają wojskowi. Takich śmigłowców nie będzie nawet w grupie ośmiu nowych, które mają być zamówione już wkrótce.
MiG-29 rozbił się w okolicach Kałuszyna na Mazowszu w poniedziałek wieczorem podczas lotu ćwiczebnego. Za sterami siedział 28-letni pilot, który miał za sobą 400 godzin tzw. nalotu, z tego ponad połowę na maszynach typu MiG.
Likowski wspomina o jeszcze jednej bardzo ważnej sprawie, która powinna zostać wyjaśniona. Pilot powinien mieć nadajnik ratunkowy. - Według nieoficjalnych informacji oddzielił się on jednak od fotela pilota w momencie katapultowania. W takiej sytuacji szczęśliwy koniec poszukiwań bardzo cieszy, tym bardziej że mamy zimę. Na mocnym mrozie mogłoby dojść do niebezpiecznego dla życia wychłodzenia organizmu - dodaje ekspert.
Marzenia o nowym sprzęcie
Jak wyjaśnia, do akcji poszukiwawczej nie poderwano śmigłowca, będącego na wyposażeniu naszego wojska, z powodu złej widoczności (noc, mgła).
- Jednak należy pamiętać, że istnieją już konstrukcje - wyposażone w kamery termowizyjne i radary skanujące rzeźbę terenu - które pozwalają na działanie w tak niekorzystnych warunkach. Tyle że ich nie posiadamy. Nie można przesądzić, czy znalazłyby człowieka w lesie, jednak jest to istotna luka, zresztą niejedyna, w potencjale naszych sił zbrojnych - dodaje Likowski.
Mniej krytyczny dla wojskowego sprzętu jest Grzegorz Sobczak, redaktor naczelny "Skrzydlatej Polski".
- Siły powietrzne dysponują śmigłowcami ratowniczymi Sokół i Mi-8. Poza tym proszę pamiętać, że nie ma takiego sprzętu lotniczego, który lata w absolutnie każdych warunkach. Ktoś doszedł do wniosku, że przeprowadzając akcje przy ograniczonej widoczności, nie było sensu podrywać tych maszyn i ryzykować życiem pilotów - mówi Sobczak.
Jakby jednak nie oceniać możliwości obecnie posiadanego sprzętu, nie można nie zauważyć, że na liście realizowanych zakupów modernizacyjnych, nowe maszyny do poszukiwań nie zostały w ogóle uwzględnione.
Fiasko Caracali i długo, długo nic
Na razie kończą się prace nad zamówieniem ośmiu śmigłowców dla sił specjalnych i marynarki wojennej. Co więcej, przełomu w tych rozmowach nie ma. Ciągle czekamy na ostateczne oferty producentów. Dostawa to kolejne dwa lata, zatem pierwsze maszyny mogą się pojawić w 2019-2020.
Ciągle nienadchodzący finał tego zamówienia jest kolejnym etapem długiego serialu niepowodzeń ministra Antoniego Macierewicza z zakupem śmigłowców. Na mocy wstepnrego porozumienia Polska miała zakupić 50 smigłowców Caracal. Jednak w październiku 2016 r. zerwano rozmowy z Francuzami. Nie minął tydzień jak minister Macierewicz zadeklarował, że do końca 2016 r, zakupione zostaną pierwsze smigłowce z Mielca. W 2016 r. miały to być dwie maszyny, a w 2017 r. kolejne osiem.
Kilkanaście dni po zerwaniu rozmów ws. Caracali szef MON zapowiedział też, że nowoczesne maszyny możemy budować we współpracy z Ukraińcami. Eksperci jednoznacznie nie dawali temu projektowi żadnych szans. Przekonywali, że konstruowanie śmigłowców wojskowych to domena najsilniejszych gospodarek świata.
Jednak w okładkowym wywiadzie dla tygodnika "wSieci" Macierewicz przekonywał, że budowa i produkcja śmigłowca ze znakiem "made in Poland" to całkiem realna perspektywa. Ostatecznie w 2016 r. żaden nowy śmigłowiec nie trafił do wojskowych.
Wtedy też, zapominając o wcześniejszych deklaracjach, MON w lutym tego roku rozpoczął negocjację z trzema wykonawcami. Ci już wcześniej złożyli oferty wstępne na dostawy ośmiu śmigłowców dla wojsk specjalnych i kolejnych ośmiu maszyn dla marynarki.
- Co do maszyn, które mogłyby tu pomóc, to trzeba wyraźnie powiedzieć, że nawet nie zaczęto procedury wyłonienia dostawcy takich śmigłowców poszukiwawczych, a więc potencjalne terminy należałoby wydłużyć o kolejne lata. To, co można poprawić już dzisiaj, to przeanalizować i ewentualnie poprawić procedury poszukiwawczo-ratownicze na ziemi. Wydaje się, że może być tutaj spore pole do skutecznych działań - ocenia Likowski.
MiG-29. Stary, ale dobry
A co z nowymi samolotami? Z maszynami MiG-29, jak podkreśla Likowski, nigdy nie było problemu. Jeżeli zatem przyczyna wypadku była naturalna, były to ptaki albo np. usterka, której nie można było wykryć, to wtedy można mówić o nieszczęściu. - Jeśli jednak mieliśmy do czynienia z błędem systemowym, to mamy problem, bo jest to drugi wypadek, kiedy tracimy statek powietrzny w krótkim czasie - mówi naczelny magazynu "Raport".
W czerwcu br. doszło do wypadku śmigłowca wojsk lądowych we Włoszech, w czasie wspólnych ćwiczeń. Takich strat w warunkach pokojowych nie było od 2010 r. - Zatem albo jest to splot nieszczęśliwych wypadków, albo jest to błąd systemowy i istnieje ryzyko utraty kolejnych maszyn - dodaje.
Jednak, na co zwraca uwagę, używane przez naszych wojskowych MiG-29 mają jeszcze odpowiednie dopuszczenia, żeby latać przez dobre kilka lat. Więc nie można mówić, że nasi piloci latają na zabytkach. Tak nie jest.
Mimo to już wkrótce trzeba je będzie zastąpić, a datą graniczną jest 2025 r.
Z oceną Likowskiego, co do sprawności rosyjskich samolotów na polskiej służbie, zgadza się też naczelny "Skrzydlatej Polski".
- Nie jest to sprzęt nowoczesny, ale samoloty są sprawne i posiadają jeszcze wartość bojową. Ich stan techniczny nie budzi zastrzeżeń. MON rozpoczął już wstępną procedurę zakupu nowych, można było oczywiście to zacząć już przed rokiem, ale to bardzo kosztowne - mówi Sobczak.
Jak dodaje ekspert, teraz priorytetem jest zakup systemów antyrakietowych, których najbardziej brakuje naszej armii. Zakup nowych samolotów ma szanse zostać zakończony jeszcze przez wycofaniem rosyjskich maszyn ze służby. Warto jednak pamiętać, że to skomplikowane postępowania oraz rozmowy (tak było kilkanaście lat temu w przypadku F-16) i mogą się one wydłużyć.
Źródło: money.pl
Bój o reformę sądownictwa. Te 11 momentów warto zapamiętać
25.12.2017 r.
Gorąca debata polityczna, demonstracje w całej Polsce, pierwsze weta prezydenta Andrzeja Dudy i interwencja Komisji Europejskiej. Rok 2017 w Polsce upłynął pod znakiem batalii o reformę sądownictwa. Dla jednych niszczy trójpodział władzy, a dla innych kończy z "bezkarnością" sędziów i wprowadza nowe standardy. Przypominamy najważniejsze momenty z boju o trzecią władzę w Polsce.
1. Na początku roku pojawił się pierwszy projekt ustawy o Krajowej Radzie Sądownictwa. Od samego początku rozgorzała burzliwa dyskusja w tej sprawie. Główny zarzut dotyczył upolitycznienia tej instytucji – 15 sędziów KRS-u (czyli większość – łącznie jest ich 25) miałby wybierać Sejm, a nie środowiska sędziowskie.
2. W lutym pierwsza prezes Sądu Najwyższego prof. Małgorzata Gersdorf udzieliła wywiadu dla Onetu, w którym otwarcie skrytykowała projekt reformy KRS-u autorstwa PiS. - Chodzi o wprowadzenie do sądów ludzi, którzy będą zależni od pana ministra Ziobry. Korpusu sędziów z PiS, tak to nazwijmy. Moja obawa jest taka, że dzięki "swoim" sędziom minister może chcieć wpływać na orzeczenia – argumentowała w rozmowie z Andrzejem Stankiewiczem.m Stępień / Agencja Gazeta
3. W kwietniu pojawiły się pierwsze informacje na temat projektu ustawy o Sądzie Najwyższym autorstwa ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry. "Rzeczpospolita" poinformowała, że jedna z najważniejszych zmian ma dotyczyć wygaszenie kadencji wszystkich sędziów funkcyjnych: od pierwszego prezesa przez prezesów i wiceprezesów poszczególnych izb, aż po przewodniczących wydziałów. Co oznaczało, że swoją funkcję straci m.in. prof. Małgorzata Gersdorf.
4. W lipcu sejm zaczął procedować trzy ustawy – o sądach powszechnych, Sądzie Najwyższym i Krajowej Radzie Sądownictwa. Wtedy też rozgorzały protesty w całym kraju. W Warszawie demonstranci przynieśli świece, by stworzyć wokół budynku Sądu Najwyższego i sądów powszechnych "łańcuch światła i czystych intencji". O protestach przeciwko reformie sądownictwa w Polsce informowały media na całym świecie.
5. Niespodziewanie, dwie z tych ustaw – o KRS-ie i SN – zdecydował się zawetować prezydent Andrzej Duda.- Decyzja jest szybka, bo sytuacja pogłębia podział w społeczeństwie - demonstracje są przed domem Jarosława Kaczyńskiego, ale i przed domem Grzegorza Schetyny - nie chcę, by takie sytuacje się powtarzały – argumentował swoją decyzję prezydent i zapowiedział zgłoszenie własnych projektów ustaw.
6. 29 lipca Komisja Europejska poinformowała o wszczęciu postępowania wobec Polski o naruszenie unijnych przepisów w następstwie publikacji w polskim Dzienniku Ustaw ustawy o ustroju sądów powszechnych (tej ustawy prezydent nie zawetował). Pierwszy wiceprzewodniczący Komisji Frans Timmermans zaznaczył, że "Komisja nadal wyciąga rękę do władz polskich w nadziei na konstruktywny dialog".
7. Na początku września ruszyła kampanii billboardowa i telewizyjna "sprawiedliwe sądy", w ramach której informowano o łamaniu prawa przez sędziów. W ten sposób rząd chciał przekonać Polaków do reformy sądownictwa. Oburzenie wzbudził jednak fakt, że kampanię prowadziła Polska Fundacja Narodowa, której statutowym zadaniem było promowanie polskiej marki za granicą. Według informacji Onetu na kampanię "sprawiedliwie sądy" wydano co najmniej milion złotych.
8. 25 września Andrzej Duda przedstawił swoje propozycje dotyczące reformy Sądu Najwyższego i Krajowej Rady Sądownictwa. Początkowo chciał, aby dokonać potrzebnych zmian w Konstytucji. Po spotkaniu z przedstawicielami klubów okazało się to niemożliwe. Prezydent zaproponował nowe rozwiązanie, które zakłada, że w przypadku, gdy Sejm nie wybierze członków KRS większością 3/5, to każdy z posłów będzie posiadał jeden głos, który będzie mógł oddać na jednego kandydata. Prezydent zaproponował też wprowadzenia instytucji tzw. skargi nadzwyczajnej od każdego prawomocnego wyroku Ponadto, w Sądzie Najwyższym miałyby powstać dwie nowe izby - dyscyplinarna i izba kontroli.
9. W listopadzie Parlament Europejski przyjął rezolucję wzywającą polski rząd do przestrzegania zasad praworządności i praw podstawowych, zapisanych w Traktacie o UE. Europosłowie zainicjowali też procedurę zmierzającą do uruchomienia wobec Polski art. 7 traktatu. "Obecna sytuacja w Polsce stanowi jednoznaczne ryzyko poważnego naruszenia wartości, o których mowa w art. 2 traktatu o UE" - podkreślono w dokumencie. PE wyraził też zaniepokojenie zmianami w przepisach dotyczących polskiego sądownictwa, "zwłaszcza że mogą one strukturalnie zagrozić niezawisłości sądów i osłabić praworządność w Polsce".
10. W grudniu Sejm przyjął nowe projekty ustaw o KRS i SN, uwzględniając w dużej mierze poprawki prezydenta. Kluczowa zmiana dotyczyła wyboru sędziów do KRS – w wypadku kiedy nie uda się ich wybrać większością 3/5 głosów, to Sejm będzie musiał ich wybrać bezwzględną większością. Andrzej Duda już zapowiedział, że podpisze ustawy. Przekonywał, że wprowadzone rozwiązania będą służyły usprawnieniu wymiaru sprawiedliwości. Innego zdania są politycy opozycji i autorytety prawnicze, którzy alarmują, że ustawy kończą z niezależnością sądownictwa.
11. Komisja Europejska zdecydowała o uruchomieniu art 7.1 unijnego traktatu wobec Polski. Wniosek w tej sprawie zgłosił wiceszef KE Frans Timmermans. KE zdecydowała również o przyjęciu kolejnych, już czwartych, rekomendacji dotyczących praworządności wobec władz w Warszawie. KE zdecydowała się na taki krok po raz pierwszy w historii. Frans Timmermans zaznaczył na konferencji prasowej, że Komisja Europejska "robi to z ciężkim sercem". - Ale tak naprawdę Polska nie zostawiła wyboru - powiedział.
Źródło: Onet.pl
Niektóre najważniejsze wydarzenia w Polsce i na świecie w 2017 roku.
30.12.2017 r.
Rok 2017 był gorącym politycznie rokiem w Polsce i na świecie. W kraju rząd PiS przeprowadził, mimo społecznych protestów, reformę wymiaru sprawiedliwości. Zmiany wywołały sprzeciw Komisji Europejskiej. A to tylko kilka z najważniejszych wydarzeń mijającego roku.
1. W styczniu do Polski zaczęły przybywać pododdziały 3. Pancernej Brygadowej Grupy Bojowej (ang. Armored Brigade Combat Team, ABCT) z 4. Dywizji Piechoty, by rozpocząć pierwszą dziewięciomiesięczną zmianę w ramach stałej, rotacyjnej obecności amerykańskich wojsk w regionie. Wiosną do naszego kraju przybyła również wielonarodowa batalionowa grupa bojowa, w skład której, oprócz Amerykanów, weszli też Brytyjczycy i Rumuni. Oficjalne powitanie żołnierzy batalionowej grupy bojowej NATO odbyło się 13 kwietnia w Orzyszu.
Rozmieszczenie w Polsce batalionowej grupy bojowej to część natowskiej inicjatywy Ebnhanced Forward Presence (eFP) – wzmocnionej wysuniętej obecności, powziętej po rosyjskiej aneksji Krymu. Sojusznicze wzmocnienie regionu zapowiedział szczyt w Walii w 2014 r., na początku ubiegłego roku potwierdziły je państwa członkowskie, a po dyskusjach dotyczących sposobu i skali zaangażowania - warszawski szczyt NATO w lipcu 2016 roku.
2. Od wyników tych wyborów miał zależeć kierunek, w którym w przyszłości ma podążać Unia Europejska. W drugiej turze na początku maja zmierzyli się: centrysta Emmanuel Macron oraz Marine Le Pen - liderka skrajnie prawicowego Frontu Narodowego, formacji po części finansowanej przez Rosję. Był to zatem wybór między człowiekiem, który deklarował przywiązanie do Unii Europejskiej, a osobą negatywnie nastawioną do wspólnoty. Macron chciał UE reformować, Le Pen była zwolenniczką izolacjonizmu Francji. Wygrał centrysta w stosunku 66 proc. do 34 proc.
3. W mijającym roku doszło do kilku wypadków z udziałem samochodów Biura Ochrony Rządu. Największym echem w mediach odbiła się kolizja, w której ucierpiała była już premier Beata Szydło. Doszło do niej 10 lutego w Oświęcimiu. Rządowy pojazd z premier zderzył się z seicento kierowanym przez 21-letniego Sebastiana K. Oprócz premier obrażenia odnieśli wówczas dwaj funkcjonariusze BOR. Jak podawały media, kierowca BOR jechał za szybko, przeciął podwójną ciągłą i nie stosował odpowiednich odstępów pomiędzy pojazdami w kolumnie. Informowano również, że kierowca przekroczył dopuszczalny czas pracy. 14 lutego prokuratorski zarzut nieumyślnego spowodowania wypadku usłyszał kierowca fiata seicento Sebastian K. Kierowca nie przyznał się do winy. Postępowanie w sprawie wypadku przedłużono do 10 lutego 2018 roku.
4. Inny głośny wypadek miał miejsce 25 stycznia w Lubiczu Dolnym koło Torunia. Doszło tam do karambolu z udziałem limuzyny BOR, którą jechał minister obrony narodowej Antoni Macierewicz. W kolizji uczestniczyło osiem pojazdów. w tym dwa z kolumny żandarmerii wojskowej. Macierewicz wracał z sympozjum "Oblicza dumy Polaków", zorganizowanego w Wyższej Szkole Kultury Społecznej i Medialnej w Toruniu. W wypadku ucierpiały trzy osoby, szef MON nie odniósł obrażeń. Przesiadł się do innego samochodu i wrócił do Warszawy. Wieczorem wziął w Warszawie udział w gali przyznania prezesowi PiS Jarosławowi Kaczyńskiemu nagrody Człowiek Wolności tygodnika "wSieci". Pod koniec października zarzut spowodowania wypadku postawiono kierowcy żandarmerii wojskowej Grzegorzowi G.
5. Pod koniec sierpnia w Warszawie doszło do wypadku, w którym uczestniczył radiowóz jadący w kolumnie BOR, przewożącej Jensa Stoltenberga. Na skrzyżowaniu Żwirki i Wigury oraz Hynka w radiowóz eskortujący sekretarza NATO uderzył samochód dostawczy. Ucierpiały cztery osoby, w tym dwóch funkcjonariuszy. Tego samego dnia doszło do stłuczki z udziałem limuzyny BOR, którą podróżował Lech Wałęsa.
6. Na początku marca Donald Tusk został wybrany na kolejną, drugą, 2,5-roczną kadencję przewodniczącego Rady Europejskiej. Stało się to mimo sprzeciwu polskiego rządu, który jako oficjalnego kandydata zgłosił Jacka Saryusza-Wolskiego. Przywódcy europejskich krajów nie zgodzili się na przełożenie wyborów, o co zabiegał w Brukseli polski rząd. 27 krajów poparło kandydaturę Tuska. Jedynie Polska reprezentowana przez premier Beatę Szydło była przeciwna.
7. Od 1 stycznia do 17 czerwca obowiązywało w Polsce prawo, określane w mediach jako Lex Szyszko - zliberalizowane przepisy dot. wycinki drzew na prywatnych posesjach, zgodnie z którymi właściciel nieruchomości mógł bez zezwolenia wyciąć drzewo na swojej działce, bez względu na jego obwód, jeśli nie było to związane z działalnością gospodarczą. Projekt ustawy, który umożliwił te zmiany, został złożony w Sejmie przez grupę posłów PiS.
Po fali społecznych protestów PiS zaproponował kolejną nowelizację ustawy o ochronie przyrody dot. wycinki drzew, która nieco zaostrzyły przepisy zawarte w Lex Szyszko. Wprowadzono m.in. pięcioletni zakaz zbywania nieruchomości, jeżeli zostaną na niej usunięte drzewa. Nowela weszła w życie 17 czerwca.
8. Na podstawie ustawy z 9 marca 2017 powstała Komisja ds usuwania skutków prawnych decyzji reprywatyzacyjnych dotyczących nieruchomości warszawskich, wydanych z naruszeniem prawa. Na czele organu stanął wiceminister sprawiedliwości Patryk Jaki.
Dotychczas komisja uchyliła wiele kontrowersyjnych decyzji reprywatyzacyjnych, m.in.o przyznaniu Maciejowi M. praw do dwóch działek przy ul. Twardej oraz do Siennej 29; w sprawie Chmielnej 70, a także o przyznaniu spadkobiercom dawnych właścicieli praw do Poznańskiej 14 i Marszałkowskiej 43. Nakazała również zwrot 15 mln zł wszystkim beneficjentom reprywatyzacji kamienicy przy ulicy Noakowskiego 16. Wśród nich był mąż obecnej prezydent Warszawy, Andrzej Waltz.
Patryk Jaki niejednokrotnie obarczał Hannę Gronkiewicz-Waltz odpowiedzialnością za aferę reprywatyzacyjną w Warszawie.
9. W lipcu Sejm zaczął procedować trzy ustawy: o sądach powszechnych, Sądzie Najwyższym i Krajowej Radzie Sądownictwa. Przeciwnicy zmian twierdzili, że prowadzą one do upolitycznienia wymiaru sprawiedliwości i zaburzenia zapisanego w konstytucji trójpodziału władz. W całym kraju rozgorzały protesty. Przed sądami, zarówno w dużych miastach, jak i w małych miejscowościach, ludzie tworzyli tzw. łańcuchy światła. Niespodziewanie dwie z trzech ustaw - o KRS i Sądzie Najwyższym - zdecydował się zawetować Andrzej Duda, zobowiązując się do przedstawienia własnych projektów. Ustawom zarzucał to, że zbyt dużą władzą nad sądownictwem przyznawały ministrowi sprawiedliwości i prokuratorowi generalnemu w jednej osobie.
10. W grudniu Sejm przyjął ustawy o KRS i SN, a prezydent złożył pod nimi swój podpis. Środowiska prawnicze i opozycja argumentują, że prezydenckie ustawy niewiele różnią się od tych zawetowanych i nadal naruszają Konstytucję Rzeczypospolitej.
11. Pod koniec lipca Komisja Europejska wszczęła postępowanie o naruszenie unijnych przepisów. W grudniu zaś zdecydowała o o uruchomieniu art 7.1 unijnego traktatu wobec Polski w związku z naruszeniem praworządności.
12. Na początku lipca Donald Trump odwiedził Polskę. To była pierwsza wizyta amerykańskiego prezydenta w naszym kraju. Wizyta była krótka, ale intensywna. Trump spotkał się z prezydentem Andrzejem Dudą. Wziął też udział w szczycie Trójmorza. Dzięki temu inicjatywa nabrała światowego rozgłosu i prestiżu. Prezydent USA wygłosił przemówienie na Placu Krasińskich. Wielokrotnie nawiązywał do historii naszego kraju, podkreślając niezłomność polskiego ducha. Po raz pierwszy rozwiał wątpliwości, co do sensu NATO i Artykułu 5. o kolektywnej obronie. Wizyta Trumpa miała także wymiar gospodarczy. Chodziło o sprzedaż gazu LNG dla Polski oraz baterii Patriot.
13. Katastrofalne nawałnice, które przeszły przez Polskę w pierwszej połowie sierpnia, spowodowały śmierć sześciu osób i olbrzymie straty materialne i przyrodnicze. Najbardziej gwałtowne burze dotknęły województwa pomorskie, kujawsko-pomorskie i wielkopolskie. Tam, w nocy z 11 na 12 sierpnia prędkość wiatru przekraczała nawet 150 km/h. Wichura położyła całe połacie lasu, zrywała dachy z domów i pozbawiła ludzi dorobku życia.
Po feralnej nocy całą Polską wstrząsnęła historia, która rozegrała się w sercu Borów Tucholskich. W lesie w pobliżu miejscowości Suszek obozowali harcerze. W wyniku nocnej wichury zginęły dwie harcerki, a 22 innych harcerzy zostało rannych. Na pomoc ruszyli mieszkańcy Suszka, ponieważ położony wśród drzew obóz był praktycznie odcięty od świata.
Kontrowersje wzbudziła późna reakcja rządu. Wojsko zostało skierowane do pomocy poszkodowanym dopiero po kilku dniach. Z kolei minister spraw wewnętrznych i administracji Mariusz Błaszczak oskarżał w tej sprawie
14. W mijającym roku na terenie Puszczy Białowieskiej rozpoczęła się intensywna wycinka drzew. Ministerstwo Środowiska tłumaczy ją koniecznością powstrzymania kornika drukarza. Jednak ekolodzy twierdzą, że chodzi o pieniądze z pozyskanego w ten sposób drzewa. Komisja Europejska wszczęła przeciwko Polsce procedurę o naruszenie prawa europejskiego, a dokładniej o nieprzestrzeganie dyrektyw ptasiej i siedliskowej.
W Puszczy Białowieskiej ekolodzy organizowali protesty i blokady pracujących przy wycince maszyn. Na tym tle dochodziło do konfliktów z leśnikami i policją.
Spór o sposób ochrony Puszczy Białowieskiej rozgorzał dwa lata temu, kiedy pod koniec 2015 roku leśnicy zaproponowali zmianę dotychczasowego planu urządzenia lasu (PUL) dla Nadleśnictwa Białowieża. W aneksie zaproponowano pięciokrotnie większe pozyskanie drewna, niż zakładał wcześniejszy plan na lata 2012–2021 z limitem ponad 60 tys. metrów sześciennych na 10 lat. Następnie zaproponowano nowy limit, tym razem trzykrotnie większy od pierwotnego, a ewentualna wycinka miała się ograniczać do cięć sanitarnych.
15. Jeśli wierzyć zapewnieniom Kim Dzong Una, rok 2017 był dla reżimu przełomowy. Kilka testów nuklearnych i rakiet międzykontynentalnych wystarczyło, by Korea Północna ogłosiła sukces – "jesteśmy w stanie zagrozić całym Stanom Zjednoczonym". Tym samym kraj dyktatora dołączył do mocarstw nuklearnych. Północnokoreańskie prowokacje spotykały się z odpowiedzią Donalda Trumpa, który najpierw zapowiedział, że USA użyją siły i ognia, jakiego świat nie widział, a później w jednym z wywiadów przyznał, że wyobraża sobie sytuację, w której Kim Dzong Un jest jego… przyjacielem. Amerykanie rozpoczęli też serię manewrów wraz z wojskiem Korei Południowej. Miała to być manifestacja siły USA. To nie spodobało się Kimowi, który ostrzegł, że "prowokacje Stanów Zjednoczonych spotkają się z odpowiedzią, której nie są sobie w stanie nawet wyobrazić". Napięcie na Półwyspie Koreańskim rośnie, a widmo wojny zagląda światu w oczy, jak nigdy wcześniej.
16. To miała być formalność. 24 września partia CDU (chrześcijańscy demokraci) wygrywa wybory, a Angela Merkel ponownie zostaje kanclerzem Niemiec. Tak też się stało. Nikt jednak nie przewidywał, że sytuacja skomplikuje się tuż po ich zakończeniu. Jeszcze przed ogłoszeniem wyników dotychczasowy „szorstki przyjaciel”, czyli SPD (socjaldemokraci) zapowiedział, że nie przystąpi ponownie do koalicji z formacją kanclerz. Wówczas pewna miała być tzw. koalicja jamajska, czyli koalicja czarno-zielono-żółta składająca się z CDU, Partii Zielonych oraz Partii Wolnych Demokratów. Tak się jednak nie stało. Negocjacje zerwano. Niemcy wkraczają w nieznane. Nie wiadomo, co będzie dalej. SPD nadal stanowczo odmawia stworzenia kolejnej „wielkiej koalicji”, a Merkel rządu mniejszościowego nie chce. Prawdopodobnie dojdzie więc do przyspieszonych wyborów, co po II wojnie światowej nigdy się w Niemczech jeszcze nie zdarzyło.
17. Od września 2017 roku dzieci uczą się w szkołach na nowych zasadach. Reforma minister edukacji Anny Zalewskiej zlikwidowała gimnazja, przywróciła ośmioklasową szkołę podstawową i czteroletnie liceum. Uczniowie, którzy w czerwcu skończyli VI klasę, zamiast do gimnazjum poszli do VII klasy szkoły podstawowej. Ruszyły też szkoły branżowe I stopnia, które zastąpią zasadnicze szkoły zawodowe. Docelowo w systemie mają funkcjonować: 8-letnia szkoła podstawowa, 4-letnie liceum, 5-letnie technikum, 3-letnia szkoła branżowa I stopnia, 2-letnia szkołę branżowa II stopnia; gimnazja będą stopniowo likwidowane.
Zmiany wywołały liczne kontrowersje, m.in. wśród środowisk nauczycielskich, które obawiały się masowych zwolnień. Problemem były też koszty przystosowania budynków szkolnych do nowego systemu, które obciążały samorządy. Rodzice niektórych uczniów dodatkowo skarżyli się na chaos, długie oczekiwanie na informację o podręcznikach szkolnych, zbyt szybkie procedowanie ustawy i brak konsultacji społecznych. Rzecznik Praw Dziecka zwracał również uwagę na przepełnione szkoły podstawowe po wprowadzeniu dodatkowych klas.
18. Kryzys migracyjny z 2015 roku sprawił, że Unia Europejska dąży do relokacji uchodźców we wszystkich krajach wspólnoty. Jedynymi krajami, które nie zastosowały się do nowych regulacji były: Polska, Czechy i Węgry. Komisja Europejska pozwała te trzy kraje do sądu. Postanowienie o relokacji 120 tys. uchodźców zostało przyjęte we wrześniu 2015 roku przez Radę UE, w której uczestniczyli unijni ministrowie spraw wewnętrznych. W przypadku tej decyzji zastosowano głosowanie większością głosów. Przeciwko kwotowemu rozmieszczeniu uchodźców były Czechy, Słowacja, Rumunia oraz Węgry. Polską dołączyła do przeciwników relokacji po zmianie rządu. Donald Tusk twierdzi, że projekt relokacji uchodźców jest nieefektywny i głęboko dzieli Unię. Według szefa Rady Europejskiej lepszym rozwiązaniem jest wzmocnienie granic zewnętrznych czy pomoc krajom będącym źródłem lub punktem przerzutowym migrantów. Wielogłos w tej kwestii sprawia, że Unia nie jest w stanie mówić jednym głosem, a umowa pozostaje jedynie na papierze.
19. Na początku października lekarze rezydenci z Dziecięcego Szpitala Klinicznego w Warszawie rozpoczęli protest głodowy. Domagali się m.in. wzrostu nakładów na ochronę zdrowia do 6, 8 procent PKB w ciągu 3 lat. Z czasem przyłączali się do nich młodzi lekarze z innych placówek w całym kraju. Podkreślali, że pracują za niskie wynagrodzenie, wymuszane są na nich dodatkowe dyżury, pomimo że rezydentura polega na nauce pod opieką specjalisty, często muszą pracować samodzielnie, a wszystko to negatywnie odbija się na pacjentach. W tej sprawie organizowano manifestacje, odbywały się również rozmowy z ministrem zdrowia Konstantym Radziwiłłem.
Ostatecznie protest głodowy zakończono, ale lekarze rezydenci masowo wypowiadają w umowach klauzulę opt-out, która umożliwia pracę powyżej 48 godzin tygodniowo. Według danych Ministerstwa Zdrowia klauzulę opt-out wypowiedziało w Polsce 2310 lekarzy.
W ubiegłym tygodniu prezydent podpisał ustawę, która zakłada wzrost nakładów na służbę zdrowia do 6 proc. PKP do 2025 roku.
20. 15 października najwięcej głosów zebrała Austriacka Partia Ludowa (ÖVP). Pięć dni później Sebastian Kurz otrzymał z rąk prezydenta Alexandra Van der Bellena misję sformowania nowego rządu. Mający 31-lat Kurz został najmłodszym premierem w Europie. W latach 2013-2017 pełnił funkcję ministra spraw zagranicznych. Polityk zdobył popularność w czasie kryzysu migracyjnego sprzed dwóch lat. To Kurz przedstawił propozycję nowej ustawy dotyczącej islamu. Polityk chciał zmniejszenia wpływu radykalnego islamu w Austrii, czym zyskał przychylność wyborców. Starał się również wprowadzić ułatwienia dla imigrantów celem integracji. Deklarował za to surowe traktowanie tych, którzy nie chcieli się integrować. Podczas kryzysu uchodźczego domagał się zamknięcia bałkańskiego szlaku i zapowiadał stanowcze działania wobec osób związanych z radykalnym islamem.
21. Na przełomie listopada i grudnia ostatecznie upadło tzw. Państwo Islamskie jako twór quasi-państwowy i administracyjny zajmujący część Iraku i Syrii. Oznacza to, że po sześciu latach jest szansa na pokój w kraju Baszara al-Asada. Zła wiadomość to taka, że dżihadyści powrócili do swoich ojczyzn w Europie i tylko czekają na odpowiedni moment, by przeprowadzić zamach. Świadczą o tym chociażby udaremnione w ostatnich tygodniach ataki.
22. Miało być proste i bezbolesne wyjście z Unii Europejskiej. Tymczasem negocjacje Wielkiej Brytanii z UE idą jak po grudzie. Jeśli się nie powiodą, Wyspiarzom grozi chaos i izolacja. 8 grudnia był ważną datą dla premier Theresy May. Przedstawiła Unii propozycję ugody rozwodowej, którą Bruksela przyjęła, a Europa odetchnęła z ulgą. Porozumienie jest bardzo dobre dla Polaków na Wyspach – mogą zostać, sprowadzić rodziny, a ich prawa w znacznej mierze chronione będą przez Europejski Trybunał Sprawiedliwości jeszcze przez 8 lat. Wielka Brytania zapłaci Unii ok. 50 mld. euro, ale nie od razu, tylko na raty. Tymczasem między Republiką Irlandzką, a Północną Irlandią – która jest częścią Zjednoczonego Królestwa – nie powstanie granica, choć powinna. To jeden z tych problemów, który sprawia, że Brexit wcale nie jest taki oczywisty. Czasu wiele nie zostało. Porozumienie o przyszłych stosunkach handlowych Unii z Wielką Brytanią może nie być gotowe przed datą "wyjścia" 29 marca 2019 roku. Z tego powodu jeszcze zapewne jeszcze przez dwa lata po tej dacie, Londyn związany będzie "unijnymi" umowami, ale już bez prawa głosu w Brukseli.
23. Konflikt między Andrzejem Dudą a Antonim Macierewiczem toczy się na wielu płaszczyznach. Chodzi m.in. o reformę systemu dowodzenia, nominację generałów, czy w końcu odebranie przez Służbę Kontrwywiadu Wojskowego certyfikatu dostępu do informacji niejawnych gen. Jarosławowi Kraszewskiemu szefowi Departamentu Zwierzchnictwa nad Siłami Zbrojnymi w prezydenckim Biurze Bezpieczeństwa Narodowego.
Na początku listopada do mediów wyciekło nagranie, na którym prezydent mówi o "ubeckich metodach" stosowanych przez Macierewicza wobec gen. Kraszewskiego. Pojawiały się spekulacje, że prezydent doprowadzi do dymisji szefa MON. Jednak jak dotąd Antoni Macierewicz pozostaje na stanowisku. Konflikt dalej trwa.
24. Po 37 latach 93-letni Robert Mugabe musiał zrezygnować z dalszego sprawowania rządów. Nie ze względów zdrowotnych. Został do tego zmuszony. Obalili go dawni towarzysze z czasów wojny o niepodległość kraju. Żeby utrzymać się przy władzy, Mugabe mordował rywali i fałszował wybory. Zaczynał jako bohater i reformator, skończył jako znienawidzony satrapa. Zimbabwe jest dziś kompletnie zrujnowane, bezrobocie sięga 90 proc., a z kraju wyemigrowało ponad 3 mln spośród 17 mln mieszkańców.
25. Na początku grudnia Donald Trump uznał Jerozolimę za stolicę Izraela. Do tej pory Palestyna rościła sobie prawo do Jerozolimy Wschodniej. Od zakończenia wojny sześciodniowej w 1967 roku święte miasto było w większości pod kontrolą Izraela. Decyzja prezydenta USA otworzyła puszkę Pandory. Palestyński Hamas wezwał do trzeciej intifady, czyli powstania przeciwko Izraelowi. Polityczne napięcie przeniosło się na ulice. Świat potępił działania prezydenta USA. 18 grudnia Stany Zjednoczone zawetowały rezolucję Rady Bezpieczeństwa ONZ wzywającą do wycofania decyzji prezydenta Donalda Trumpa o uznaniu Jerozolimy za stolicę Izraela. Czternastu pozostałych członków Rady głosowało za przyjęciem rezolucji. Wielu obserwatorów międzynarodowej sceny politycznej obawia się, że narastająca agresja może przenieść się również na pozostałe obszary Bliskiego Wschodu.
26. W 2017 roku skończył się czas dla samorządów, by samodzielnie dokonać zmian nazw ulic i placów, których patroni byli związani z władzą komunistyczną. Od tego momentu obowiązek ten spadł na wojewodów. To efekt ustawy przyjętej w 2016 roku o zakazie propagowania komunizmu lub innego ustroju totalitarnego przez nazwy budowli, obiektów i urządzeń użyteczności publicznej.
Niektóre decyzje spotkały się z dużym sprzeciwem, jak np. zarządzenie wojewody śląskiego z 13 grudnia o zmianie nazwy placu Wilhelma Szewczyka na plan Lecha i Marii Kaczyńskich. Kontrowersje wzbudziło również uczynienie patronem ulicy w Łodzi przedwojennego działacza Stronnictwa Narodowego Kazimierza Kowalskiego, znanego z antysemityzmu. Ostatecznie wojewoda łódzki wycofał się z tej decyzji.
27. 7 grudnia dymisję z funkcji premiera złożyła Beata Szydło. Źródła Onetu donosiły, że była to osobista decyzja Jarosława Kaczyńskiego. Powodem miała być konieczność mocniejszego postawienia na kwestie gospodarcze. Wcześniej tego samego dnia w Sejmie głosowany był wniosek o wotum nieufności dla Szydło, złożony przez opozycję. Wniosek został odrzucony.
Nowym premierem został dotychczasowy minister rozwoju i finansów Mateusz Morawiecki. Następnego dnia prezydent przyjął rezygnację premier Szydło i wręczył akt desygnacji premierowi Morawieckiemu. Zapowiadana od miesięcy rekonstrukcja rządu ma zostać dokonana w styczniu. Pierwsze zmiany personalne już się dokonały i dotyczyły funkcji rzecznika rządu, szefa kancelarii premiera i szefa gabinetu politycznego premiera.
Źródło: wiadomości.onet.pl (wybrane fragm. art.)
Historia 9 maja
Obchodzone dawniej w ZSRR i krajach bloku wschodniego, obecnie w niektórych państwach obszaru postradzieckiego. Jedno z głównych świąt państwowych w Federacji Rosyjskiej i na Białorusi.
8 maja w Polsce
8 maja 1945 odbyło się posiedzenie Rady Ministrów z udziałem Aprezydenta Krajowej Rady Narodowej. Oprócz daty 9 maja proponowano ustanowienie święta na zień 8 maja (propozycja marszałka M. Roli- Żymierskiego). Ostatecznie w POLSCE Narodowe Święto Zwycięstwa i Wolności zostało ustanowione dekretem z 8 maja 1945 zatwierdzonym przez Krajową Radę Narodową, której przewodził B. Bierut. Art. 1 tegoż dekretu głosił:
Celem upamiętnienia po wsze czasy zwycięstwa Narodu Polskiego i Jego Wielkich Sprzymierzeńców nad najeźdźcą germańskim, demokracji nad hitleryzmem i faszyzmem, wolności i sprawiedliwości nad niewolą i gwałtem – dzień 9 maja, jako dzień zakończenia działań wojennych, stanowić będzie Narodowe Święto Zwycięstwa i Wolności
W Polsce święto obchodzone było uroczyście w latach 1946–1989, a w okresie 1945–1950 był to dzień wolny od pracy. Został zniesiony z wykazu dni wolnych ustawą z 15 stycznia 1951.
Obecnie nie ma już oficjalnych uroczystości organizowanych przez najwyższe władze państwowe, jednak w wielu miastach jednostki wojskowe wspólnie z samorządami organizują własne obchody święta, często połączone z defiladami Wojska Polskiego. Oprócz tego nieregularnie żołnierze polscy biorą udział w paradzie w Moskwie.
24 kwietnia 2015 Sejm RP przyjął ustawę o Narodowym Dniu Zwycięstwa obchodzonym 8 maja, jednocześnie znosząc Narodowe Święto Zwycięstwa i Wolności obchodzone 9 maja.